niedziela, 12 grudnia 2010

Pierogi ze szpinakiem

Ostatnim razem wypisując tyle o Wiśniewskim dążyłam do konkretnej myśli. Tak się składa, że ostatnio tak mało mam czasu na pisanie, a tak wiele się dzieje. I gdy piszę myśli nakładają mi się na siebie.

Wczoraj pierwszy raz od dawna wyszliśmy wieczorem z domu. Ale przysiegam, że gdyby nie fakt, że wrobiłam Adasia w bycie w "żeri", nie miałabym siły się ruszyć. I przyznaję, że podoba mi się ta cała ustawa antytytoniowa. A przynajmniej jej efekty, jak na przykład wchodzenie do budynków przez mniejszą chmurę dymu i ten (prawie) wolny od dymu Medyk!!

Wracając do Wiśniewskich wywodów. Facet ma łeb! I cholernie dużo trafnych cytatów z niego wyciskam za każdym razem, gdy czytam jego książki. Nawet nie wiecie jak edukujące są jego listy z Domagalik.

"Gdy denerwują mnie ludzie, to dla uspokojenia często sięgam po książki o zwierzętach. Jeśli w ich świecie w ogóle są jacyś politycy, to na pewno nie są aż takimi durniami. Nawet wśród gnid"

"Kobieta, aby pójść do łóżka z mężczyzną, potrzebuje bliskości, zaufania i poczucia więzi. Mężczyzna - przeważnie - potrzebuje tylko miejsca."

"Nie ma nic bardziej niesprawiedliwego niż nieodwzajemniona tęsknota. To nawet gorsze niż nieodwzajemniona miłość."

"Jest taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm. Myślę, że przećwiczony wielokrotnie przez naturę. Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć."

"Po co komuś jakieś wyświechtane "kocham cię", skoro facet wstaje przed tobą, robi ci śniadanie i na talerzyku układa serduszko z truskawek? No po co? Nie umie tańczyć, nie ma czasu na czytanie książek, do czarnego garnituru założyłby brązowe buty, tylko dlatego, że są nowe. Ale ja już wyrosłam z marzeń o tańcu w deszczu, z różową wstążką we włosach. Może się okazać, że jest czarna."

"Nie w porę może przyjść czkawka, okres, śmierć lub sąsiadka. Ale nie miłość."

"Czekaj na właściwy moment, na tego mężczyznę, któy sprawi, że twoje życie upije się miłością."

"Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać."

"Czy wiesz, że wspólne czytanie książek na głos mocniej wiąże ludzi niż wspólne spłacanie kredytu?"

"Nawet jeżeli pociechy udziela niebo, to pomocy oczekuje się od ludzi."

"Dwa razy w życiu zaślepiona swoim zakochaniem, nie dostrzegła żadnych skaz w mężczyznach, którzy ją wybrali, oszukiwali latami i porzucili."

"Miłość oprócz tego, że jest powinna być jeszcze piękna. Aby mogła przetrwać, musi być szlachetna. Może być trudna, ale nie może być niewłaściwa. Moja była niewłaściwa."

"Pamięta, że siedziała obok niego sparaliżowana tym, co usłyszała, i zastanawiała się, dlaczego akurat teraz nie czuje ani współczucia, ani złości, ani nienawiści. Ani nawet miłości. Czuła jedynie strach. Zwykły biologiczny strach. Bała się, że ten człowiek mógłby kiedyś zniknąć z jej życia."

"...krótko mówiąc chciałabym ssać jego mózg..."

To oczywiście mały procent tego co uwielbiam naprawdę. Każdy z cytatów wiąże się dla mnie z jakimś momentem, jakimś wspomnieniem. Moglibyście zapytać mnie o każdy z powyższych i dowiedzielibyście się o mnie więcej niż ktokolwiek. Na przykład ten ostatni... Pewnie nie wiecie, że mój Mąż dawno temu złapał mnie wcale nie na tą głupkowatą gadkę. To znaczy może On o tym nie wie, ale zachwycił mnie swoim intelektem. Z każdym dniem coraz bardziej imponował mi swoją mądrością, trzeźwością umysłu, spojrzeniem na świat. Ach i ta jego wszechobecna wiedza! Już wtedy cytat z "Martyny" przewijał mi się przez umysł, gdy myślałam o Mężu. A teraz... Adam codziennie przypomina mi, jak "wielki ma mózg". Myślę, że to właśnie mnie najbardziej pociąga i wprowadza w stan niemalże podniecenia. (o ile powinnam Wam o tym pisać). Oj tak! Chciałabym ssać jego mózg!

Na któryś zajęciach z pediatrii, gdy moja grupa odkrywała mojego bloga, rozmawialiśmy o jedzeniu. Chwaliłam się gulaszem z polędwicy, jaki udało mi się zrobić kilka dni wcześniej. I nawet miał być gwiazdą tego wpisu. Jednak w trakcie rozmowy zaczęliśmy temat pierogów. I tak podsunięto mi pomysł na pierogi.

Zrobiliśmy sobie z Adamem dzień lepienia pierogów. I to wielu pierogów! W sam raz, żeby je zamrozić i mieć na dużo dużo obiadów w leniwe od kuchni dni. Tak naprawdę to mój Mąż lepił. I to bardzo dużo. A ja głównie dorabiałam ciasto i farsz ;P

Pierw przygotowałam wszelkie składniki do farszów. Do ruskich, z mięsem. Ale tak naprawdę chcę się pochwalić tymi pierogami ze szpinakiem.O tej porze roku można dostać tylko szpinak mrożony niestety. Lepszy taki niż żaden. Na maśle podsmażyłam gnieciony czosnek. Koniecznie osolony, aby się za bardzo nie przypalił, bo byłby gorzki. Dorzuciłam szpinak trochę rozmrożony.

Gdy szpinak się poddusiła doprawiłam, dolałam Ramy Cremefine. I serka mascarpone!! Smak stał się dzięki niemu o wiele subtelniejszy. Pyszniejszy. Łagodniejszy. Taki jami! Najważniejsze jest jednak to, że szpinak stał się bardziej gęsty i nadający się do nadziewania pierogów.

Przez zupełny przypadek udało mi się już za pierwszym razem robienia samotnie pierogów dorwać dobre ciasto pierogowe. W moim magicznym urządzeniu po prostu mieszam składniki. Potem jeszcze zagniatam, rozwałkowuję. I tym razem wyciągnęliśmy świetne urządzenia nowe nie śmigane urządzenia do lepienia.

W tym momencie najbardziej popisał się mój Mąż. Jest świetnym lepiaczem pierogowym! I uwielbiam go za to, bo mam tonę pierogów w zamrażarce ;P

Ulepione pierogi wrzucamy do garna z wrzącą osoloną wodą. Zaraz po wrzuceniu trzeba delikatnie zamieszać, żeby nie przykleiły się do dna. Gotujemy do chwili wypłynięcia. No i podajemy delikatnie posypane tartym żółtym serem.

Delektujcie się!

sobota, 27 listopada 2010

Rurki z kremem kajmakowo-mascarpone, Pucharki z Daimami

Będąc w podstawówce nigdy nie sądziłam, że przekonam się do czytania książek. Ciągłe matczyne nagabywanie do czytania skutecznie mnie do niego zraziło. Obecnie nie tylko czytam książki (o tematyce innej niż medyczna), ale mam również ulubionego pisarza. O ile wiem, obecnie jest na niego pewna moda, jednak ja zachwyciłam się nim, gdy był jeszcze nie na topie.

Na mojej półce posiadam prawie wszystkie jego wydane książki, opowiadania i listy. Tutaj dużą rolę odegrał mój Mąż, który większość z nich sprezentował mi na urodziny, czy inne okazje. Podobno najsłynniejszym dziełem J.L.Wiśniewskiego jest "Samotność w sieci", która akurat mnie aż tak nie zachwyciła. Chociaż nie ukrywam, że gdy rozbierze się ją na części pierwsze, staje się prawdziwą skarbnicą dość trafnych "złotych myśli". Chyba dlatego jest jedną z częściej cytowanych.

Przeciętny Polak słysząc "Wiśniewski" ma przed oczami czerwonowłosego piosenkarza z Ich Troje. Dla mnie na dźwięk tego nazwiska w głowie brzmi burza świetnych cytatów, z których i tak już pewnie połowy nie pamiętam. Na szczęście zaznaczam je sobie czytając i potem w każdej chwili mogę do nich wrócić. Gdy się czyta, nie ma nic przyjemniejszego niż możliwość odczuwania tego o czym się czyta. Ja nie znam innego artysty, który ubierając coś w proste słowa, czyni to tak realne i wyjątkowe. Tylko czytając Wiśniewskiego tak często doświadczam ściśnięcia za gardło, płynących łez, bólu wewnętrznego cierpienia, głośnego śmiechu, czy przyjemnego mrowienia. Facet jest po prostu niesamowity!

Często słyszymy z Mężem o tym, że nasza historia jest wzięta żywcem z bajki. A ja czasem myślę sobie, że chciałabym, aby taki Wiśniewski ubrał ją w słowa, abym mogła w przyszłości usiąść przy kominku, przeczytać i przypominając sobie wszystkie szczególiki znowu to wszystko odczuwać tak wyraźnie.

Jakiś czas temu, gdy miałam "fazę" na mascarpone, zrobiłam niesamowite rurki z kremem. Udało nam się dostać takie gotowe waflowe rurki w Piotrze i Pawle. A że po problemach w nadziewaniu pączków na ubiegłoroczny tłusty czwartek zakupiłam w końcu specjalny sprzęt, mogłam zaszaleć i spróbować z napełnianiem rurek.

Zrobić ten krem, to naprawdę nic trudnego. Natomiast w smaku jest niesamowity. Najpierw przygotowujemy w jednym naczyniu serek mascarpone z masą kajmakową. Ucieramy je na jednolitą masę. W drugim naczyniu ubijamy 500ml śmietanki z odrobiną cukru pudru. Następnie dodajemy po trochu masy mascarpone-kajmak do śmietanki i delikatnie mieszając łączymy. Powtarzamy czynność do całkowitego połączenia się zawartości obu naczyń.

Masa chwilowo jest dość rzadka, dlatego napełniając rurki najlepiej jest opierać je o stół, aby krem nie wyciekał. Po napełnieniu wszystkich rurek odkładamy je na 1-2 godziny do lodówki. Gdy stężeje, zrobi się puszyste i pyszne!

RURKI Z KREMEM KAJMAKOWO-MASCARPONE
500 ml śmietanki 30%
500 g masy kajmakowej
250 g serka mascarpone
rurki waflowe

Ja zrobiłam kremu oczywiście za dużo. Dlatego reszta wylądowała w małych naczynkach. Jednak, aby dopełnić smak, dodaję do kremu pokruszone Daimy. No wiecie, te cukierki, które można dostać w IKEI. W sam raz do kawy dla Męża.

czwartek, 28 października 2010

Domowe hamburgery

Obecnie bardzo dużo mówi się o najróżniejszych projektach ustaw proponowanych przez Ministerstwo Zdrowia. Kilka dni temu usłyszałam nawet, że niektóre środowiska będą się domagać odwołania Minister Kopacz. Mi również nie podobają się niektóre pomysły MZ, ale nie uważam, aby był to powód do jej odwołania. Uważam, że reforma jest potrzebna, jedynie trzeba się do niej zabrać bardziej rozsądnie.

Jeśli chodzi o ustawę o zawodach lekarza i lekarza dentysty, myślę, że ma wiele wad. Wydaje mi się jednak, że proponuje również wiele potrzebnych zmian. Pamiętam też, iż nie dalej jak dwa lata temu, jeździłam do Wawy delegowana przez GUMed i KWSM, aby uczestniczyć w przygotowaniach do tej ustawy. Pamiętam, że zebrano wtedy przedstawicieli wszystkich publicznych uczelni medycznych w Polsce, którzy zgodnie okrzyknęli LEP w obecnej formie bezsensownym, a staż podyplomowy niepotrzebną stratą czasu. Wszyscy domagaliśmy się upraktycznienia studiów i paru innych rzeczy. Od tego czasu tylko słyszało się o pracach nad projektem. Kilka jeszcze razy byłam w Wawie uczestnicząc w pracach różnych zespołów - żeby nie było, z ramienia KWSM. Dzisiaj, ten sam KWSM, który tak dumnie domagał się reformy, krytykuje ją od góry do dołu, łącznie z tym, o co sami postulowali. Czasem zastanawiam się, czy tylko ja pamiętam, to co było dwa lata temu? Zasygnalizowałam nawet im swego czasu, iż nie powinni tak się zachowywać. Że swoich własnych pomysłów nie powinni tak obmawiać. Krytyce powinny podlegać tylko te rzeczy, z którymi się nie zgadzają faktycznie, jak np. przyznawanie specjalizacji na podstawie średniej ocen. No ale zostałam delikatnie mówiąc zjechana. Niedawno też poprosiłam, aby zwrócili uwagę na niektóre rzeczy, ale chyba jednak nie zostałam właściwie zrozumiana.

Reforma wyższego szkolnictwa medycznego i całej reszty naprawdę jest potrzebna. Być może MZ nie zabrało się za nią do końca właściwie. Jednak ramowy program studiów został przygotowany przez naszych profesorów. I to tych najlepszych, którzy najlepiej jak się da, ogarnęli temat. Widziałam zarys tego programu i muszę przyznać, że mi przypadł do gustu. Wyrzucono przedmioty, które niepotrzebnie obciążały program studiów. Skrócono wysoce specjalistyczne przedmioty do potrzebnego minimum. Mam nadzieję, że po wejściu ustawy nie zmieni się to w jakiś koszmarny dla studentów hardcore utrudniający im życie do końca życia.



Naprawdę wkurza mnie wiele rzeczy w tych ustawach. Drażnią mnie warunki przydzielania rezydentur. Ale najbardziej to, że MZ nie odpowiada na żadne protesty, pisma, jest głuche na argumenty. Smutne i trochę niepokojące jest też to, iż media bardzo cicho do tych zmian podchodzą. A właściwie słyszy się jedynie to, że "będą mniejsze kolejki". Rozumiem, że to takie hasło przedwyborcze...? Bo niby jakim cudem te zmiany zmniejszą kolejki?


Dzisiaj spotkaliśmy się z naszymi studentami. Oni są przerażeni. I to realnie. Projekt ustawy zakłada, iż zniesienie LEPu i nowe warunki przyznawania rezydentur ich obejmą. Z innych źródeł mamy informację, że te zmiany wejdą dopiero dla tych zaczynających studia w przyszłym roku. Ustawa ma mnóstwo nieścisłości, jeszcze więcej braków. I pomyśleć, że to jest projekt przygotowany przez głowy naszego Państwa. Wstyd! Po prostu wstyd!


Z tej właśnie okazji zrobiliśmy sobie zdrowsze hamburgery. Zdrowsze, bo zrobione samodzielnie. Zdrowsze, bo wiemy co w nich jest. Niestety przypuszczam, że kalorii miały tak samo wiele. Zakupiliśmy bułki specjalnie na tą okazję. Zwykle niewiele jadamy pieczywa. Wolimy mięso, sery, warzywa.

Najpierw przygotowaliśmy kapustę. Czerwoną. Posiekałam ją drobno. Dodałam trochę soli, pieprzu, odrobinę cukru. Soku z cytryny i parę kropel oliwy z oliwek. Wymieszaną kapustę odstawiamy na bok, niech się "przegryzie".


Teraz o wiele ważniejszą kwestią są same kotlety. Tak naprawdę to pewnie nie były to hamburgery sensu stricte. Po prostu wyciągnęłam mielone mięso, dodałam sól, pieprz, jajko. Wymieszałam. Na koniec mój tajemniczy składnik, którego do kotletów mielonych nauczyła mnie dodawać, o dziwo, moja mama. Najlepiej jest wcześniej namoczyć bułkę w mleku i dodać ją do mięsa. Tym razem jednak - z braku bułki i lenistwa - wymieszałam z mlekiem bułkę tartą. Gdy trochę namokła dodałam do mięsa, wymieszałam.
Na koniec formowałam płaskie kotlety, nie obtaczałam w tartej bułce, i smażyłam na rozgrzanym oleju.


Gotowe kotlety razem z przekrojonymi (nie do końca) bułkami wstawiłam na kilka chwil do rozgrzanego piekarnika, aby były bardzo ciepłe. Po wyciągnięciu, wkładamy kotleta w bułkę, przekładamy plastrem żółtego sera, plastrem pomidora. Do środka dorzucamy także przygotowaną wcześniej kapustę i polewamy sosikiem majonezowo-ketchupowo-musztardowym, który już nie raz opisywałam.


Tak przygotowane mięsne kanapki pożeramy ze smakiem.


DOMOWE HAMBURGERY:
500g mielonego mięsa
1 jajko
sól, pieprz
2 łyżki bułki tartej
2 łyżki mleka
4 bułki do hamburgerów
0,5 główki czerwonej kapusty
sól, pieprz, cukier
sok z cytryny
oliwa z oliwek
plastry żółtego sera
plastry pomidora
majonez
musztrada
ketchup


środa, 13 października 2010

Rydze smażone

Wywróciłam życie do góry nogami. I wiecie co, czuję się z tym świetnie. Odświeżona, odkurzona i zdecydowanie na swoim miejscu! Oczywiście w sferze prywatnej nie zmieniło się wiele. Wciąż jestem szczęśliwą mężatką i staram się być żoną w najlepszym wydaniu. Zdecydowanie rozpieszczam Męża kulinarnie, co do reszty sam musiałby się wypowiedzieć. No cóż... wrodzona skromność mi nie pozwala ;P

Od początku października chodzę na zajęcia na zdrowiu publicznym. Tak, to już oficjalne. I już z tego miejsca mogę z łatwością stwierdzić, że zajęcia są prowadzone lepiej niż na lekarskim. Nastawione bardziej na to, aby zainteresować nas zagadnieniem. Asystenci opowiadają, rozmawiają, dyskutują. Nie wspomnę już o tym, że w końcu nikt nam nie czyta slajdów, tylko po prostu przekazuje wiedzę. Na lekarskim zajęć nieczytanych było dosłownie kilka i to zwykle wszystkie na tych samych klinikach/katedrach. Co było strasznie denerwujące, bo to samo mogliśmy przeczytać w książce. Tak na szybko przypominają mi się zajęcia na pediatrii, gdzie slajdy dostępne były w extranecie, dostępne dla wszystkich, a lekarze opowiadali nam praktyczne historie dotyczące omawianych zagadnień. Być może dlatego największą miłością pałałam do pediatrii i marzyła mi się ta specjalizacja ;P

W prawdzie na WNoZie nie ma prawie żadnej informacji w extranecie, a te co są straciły ważność nawet dwa lata temu, jednak z zajęć jestem mega zadowolona. Dodatkowo zauważę, że pani w dziekanacie na wszystkie pytania odpowiada "nie wiem", albo " proszę zapytać pana/panią X". Czasami sama mam ochotę usiąść na jej miejscu i odpowiedzieć na chociaż połowę pytań (a kilka odpowiedzi znam), z którymi przychodzą studenci.

Wiecie jakie to fajne, poznawać system opieki zdrowotnej od środka? Z zupełnie innej strony? I to jeszcze w moim przypadku, bo mam dodatkową wiedzę jakby od strony lekarza? Wszystko jest ciekawe. I już ani chwili nie będę wątpić, że zrobiłam dobrze. A dodatkowo kolano czuje się lepiej i coraz więcej chodzę, prolaktyna już prawie unormowana, postępy w doprowadzaniu się do stanu używalności są nawet widoczne. Głowa mi się roi od nowych pomysłów dla mnie, dla kolegów, dla samorządu, czasami nawet samej uczelni, czy całego systemu. Jestem w swoim żywiole i czuję się jak rybka w wodzie. Przynajmniej w tej chwili :)

Rydze są bardzo specyficznymi grzybami. Trudno je znaleźć. Zwykle rosną w młodnikach iglastych. Często też na terenach piaszczystych. Po przekrojeniu wypływa z nich kolorowy płyn. A co najważniejsze są bardzo bardzo smaczne. Wiem, że smażone rydze, to nie jest żadna skomplikowana potrawa. Musiałam jednak napisać, abyście przy szukaniu pomysłów na przekąskę pamiętali o tak prostym, przepysznym daniu.

Rydze trzeba dokładnie umyć i osuszyć. Usmażyć na maśle soląc odrobinę. Zaraz po smażeniu warto ułożyć na papierowym ręczniku, aby odsączyć tłuszcz. Jemy póki ciepłe, ale na zimno też smakują świetnie. Gdy ktoś raz spróbuje, miejsce rydzowe będzie jego ulubioną grzybową miejscówką.

RYDZE SMAŻONE:
rydze
masło do smażenia
sól

środa, 22 września 2010

Figi pieczone tzw. z arabskich nocy

Nie sądziłam, że niby wakacyjny wrzesień okaże się tak aktywnym dla mnie miesiącem, że trudno mi będzie znaleźć czas na pisanie. Wciąż mam czas na gotowanie oczywiście, katalog ze zdjęciami jest coraz większy i większy. Jednak jak tylko siadam przy komputerze, aby coś napisać, nuży mnie i zasypiam choćby na piętnastominutową drzemkę.

Z ogromną przyjemnością powróciłam do aktywnego uczelnianego życia. Znowu pływam jak rybka w wodzie czytając regulaminy, pisząc pisma, załatwiając sprawy, chodząc na spotkania. Nie będę ukrywać, że chyba już zawsze będzie to część mnie, która dodaje rumieńca każdemu dniowi. Trochę tej aktywności, w rozsądnych granicach, aby nie wypalić się i nie zaorać, jak w ubiegłym roku akademickim. Dzięki temu we wszystkich pozostałych sferach życia znowu jestem na wyższym poziomie. Nie wiem, czy rozumiecie, co mam na myśli.

Odkąd trwam w małżeństwie o wiele częściej oglądam wiadomości, teleexpress, rozmawiam z Mężem o tym co się dzieje w Polsce i na świecie. Wcześniej też starałam się orientować, ale to było tylko orientować. Teraz im więcej wiem, zauważam, rozumiem, tym ciężej jest mi myśleć o Polsce jak o wspaniałym kraju. Naprawdę coraz częściej mam świadomość, iż żyje się tutaj naprawdę trudno. A mnóstwo rzeczy jest zorganizowanych nielogicznie i bardziej kosztownie.

I tak na przykład dlaczego Polska nie wykorzysta ogromnych złóż węgla, jakimi dysponuje na własnym terenie? O to dlatego, że obecnie taniej jest nam sprowadzać. I tu też trzeba zapytać dlaczego, skoro innym krajom się jednak opłaca wydobywać. Na przestrzeni lat zmieniły się bardzo technologie, aparatury i inne rzeczy. (Na tym to ja się naprawdę nie znam) Wniosek jest taki, że nasze aparatury itp są jakby przedpotopowe, a to na pewno kosztuje. Żeby jednak ktoś chciał zainwestować miliony złotych w restrukturyzację, musiałby mieć pewność, że w następstwie będzie miał stały dopływ wydobywanego węgla i z czasem inwestycja mu się zwróci. Mój Maż poczytał trochę o tym i wychodzi na to, iż w dobie ciągłych strajków górników nikt nie ma ochoty ryzykować wtopienia milionów, aby kopalnia stała przez jakiś czas. Jakby nikt nie rozumiał, że na podwyżkę, trzeba zarobić. A żeby zarobić, należałoby popracować.

W ogóle zauważyłam, że w Polsce nie ma zwyczaju myślenia długodystansowego. To jest najbardziej smutne, bo w efekcie robimy sobie więcej szkody niż pożytku. Zamiast raz a dobrze zainwestować i potem czerpać korzyści, u nas chcąc natychmiastowych efektów podejmuje się czasem najgłupsze decyzje pod słońcem.
I tak jest w każdej dziedzinie, w gospodarce, budownictwie, szkolnictwie. Chociaż pocieszyła mnie wczorajsza rozmowa z Rektorem i studentami, w której dowiedzieliśmy się, że chociaż przy budowie CMI postawiono na jakoś. Przy wyborze nie tylko wykonawcy, ale także samych materiałów. Dzięki temu nie dość, że zaoszczędzi się na późniejszych remontach, które nie będą potrzebne tak szybko, ale i innych rzeczach. Jak na razie wydaje się, że pomyślano o wszystkim. I o porządnych, dobrze wyposażonych salach dla studentów, i o (uwaga!) szatniach dla nich, o miejscach postojowych dla pracowników, w niedalekiej przyszłości także pacjentów i (uwaga! po raz kolejny) nawet studentów.

Nie wiem, czy wiecie, że pojawiły się projekty ustaw dotyczących zawodów lekarza i lekarza dentysty. Czytałam już kilka projektów ustaw w życiu i ta wydaje mi się wyjątkowo niejasna. Bo owszem reforma jest planowana, tylko nie wiadomo jak w ogóle zgłosić uwagi do czegoś, co jest w rozumieniu wszystkich dokoła niepełne!! Niewiele jest paragrafów, do których nie miałabym pytań. Ja, która jeszcze wielu rzeczy nie wiem!

Dzisiaj mój Mąż uświadomił mi pewną rzecz. Tak a propos podwyżek cen wszystkiego. Koszty życia w Polsce są, w porównaniu z innymi krajami, bardzo bardzo wysokie. Narzuca się najróżniejsze vaty, procenty i marże. Pozwala się na prywatyzacje dziedzin, które powinny jednak zostać pod kontrolą państwa. Kiedyś wymiana żarówek na energooszczędne miała sens. Mimo, że były drogie, inwestycja się zwracała, gdyż rachunki za prąd automatycznie były przynajmniej o 1/3 niższe. Teraz gdy jest obowiązek wymiany tych żarówek, to na złość została podniesiona cena prądu. I jakby obliczyć, zupełnie się wymiana nie opłaca, bo rachunki znowu będą miały taką samą wartość. Gdyby przeanalizować składowe ceny za prąd, zorientowalibyście się, że cena kWh nie zmieniła wiele od bardzo dawna, cena za przesył również, zmieniły się tylko inne składowe, których sens istnienie jest dla wszystkich zagadką. I tak właśnie na przestrzeni 10 lat cena prądu wzrosła dwukrotnie. Ale dwa razy więcej płacimy raczej po to, aby ten prywatny energodostawca mógł sobie zarobić. W innych krajach, przynajmniej z dostępnych mi źródeł, na rachunek za prąd płaci się "dniówką", u nas na ten rachunek trzeba zarabiać pół miesiąca.

To jest tylko jeden z wielu przykładów. Powstaje zatem jedno pytanie, jak ludzie mają sobie z tym poradzić, przy obecnych zarobkach w Polsce? Wobec takich analiz przestaje dziwić, że przeciętny człowiek zmuszony jest kombinować gdzie się da. A to w Urzędzie Skarbowym, a to w firmie. Ile trzeba się natrudzić, aby w Polsce utrzymać siebie i rodzinę. A dla przykładu powiem, że w Skandynawii też są wysokie koszty życia, tylko zarobki są relatywnie wyższe. U nas się mówi, że też mamy wspaniałą średnią krajową. Ale czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że tak naprawdę, zdecydowana większość nie mieści się w średniej, a jest ona podbita jedynie przez monopolistów, samorządowców i wszystkich innych, którzy mają zarobki nastokrotnie wyższe. A przeciętny człowiek, aby dobić chociaż do średniej musi pracować na kilka etatów. Czy to naprawdę byłaby już Utopia, gdyby zarobki były na tyle ludzkie, aby ludzi pracujących było stać na życie z jednego etatu? I by się nagle okazało, że mają czas dla swoich dzieci, żon, mężów i nawet na to, aby mieć jakieś hobby.

O tak sobie z Mężem rozmawiamy o życiu, o rzeczywistości. W wolnych chwilach oczywiście :) Ja w prawdzie czasami wolę o tym wszystkim nie pamiętać. Bo w błogiej nieświadomości żyje się lepiej. I zapewniam Was, że moje następne wpisy nie będą tak dołujące.

Chętnie pochwalę się Wam, że udało mi się dostać świeże figi. I mimo, iż wciąż jest sezon grzybowy i powinnam uraczyć Was w końcu moimi dokonaniami w tej dziedzinie, czuję, że muszę pochwalić się figami.

Same świeże figi są troszeczkę mdłe i jak dla mnie niewystarczająco słodkie. Od pewnej słynnej pani dowiedziałam się, że trzeba im pomóc odzyskać "miodową słodycz".

W naczyniu żaroodpornego układamy nakrojone na cztery (czyli nie przekrojone do końca, ale na przykład tylko do połowy, lub ciut dalej) figi. Nakrojoną częścią do góry.

W rondelku przygotowujemy zalewę rozpuszczając masło, dodając łyżkę wody różanej i wody pomarańczowej. Dosypujemy łyżeczkę cukru waniliowego, pół łyżeczki cynamonu. I na koniec mój osobisty wymysł - łyżkę miodu. Wszystko mieszamy i wlewamy do środka każdej figi.

Tak przygotowane figi wkładamy do mocno nagrzanego piekarnika. Jakieś 200-250 stopni. Wyjmujemy , gdy mocno przypieczone: zwykle zajmuje to jakieś 4-8 minut.

Gdy figi są w piekarniku przygotowujemy krem mascarpone. W oryginalnym przepisie, figi jemy z samym serkiem mascarpone, ale moim zdaniem lepsze jest połączenie ze śmietanką. Ubijamy śmietankę kremówkę, dodajemy roztarty wcześniej mascarpone. Dokładnie mieszamy i już.

Gorące figi nakładamy od razu na talerzyk. Po dwie sztuki na porcję. Obok nakładamy dosyć dużą porcję kremu mascarpone, polewamy go sosem, który wypłynął z fig i posypujemy siekanymi pistacjami.

Mi nie udało się dostać niesolonych, łuskanych pistacji, dlatego użyłam płatków migdałowych. Wcześniej uprażyłam je na patelni, bez dodatku tłuszczu. Okazało się, że miałam bardzo dobry pomysł, bo połączenie było niesamowicie pyszne.

Tak przyrządzone figi jemy łyżką, nakładając kawałek figi, trochę kremu i pistacje, czy migdały. Najlepsze są jeszcze ciepłe. Są przepyszne, aromatyczne i słodsze niż świeże. Ach po prostu niebo w gębie!!

FIGI PIECZONE:
12 świeżych fig
20 g masła
1 łyżka wody różanej
1 łyżka wody pomarańczowej
1 łyżeczka cukru waniliowego
1 łyżeczka cynamonu
200 ml śmietanki kremówki
250 g serka mascarpone
pistacje do posypania (niesolone, łuskane, siekane)

piątek, 3 września 2010

Sos z kurkami

Po powrocie do Gdańska nie mogliśmy się odnaleźć w rzeczywistości. 1go września świat zmienił się nagle nie do poznania. Gwar, tłum, ulice pełne samochodów. Kierowcy przestali uważać na drogach. Jeżdżą chaotycznie i nierozważnie i co gorsza niebezpiecznie. Dzieci idące do szkół przebiegają przez ulice w niedozwolonych miejscach i bez patrzenia, czy nic nie jedzie. Ale matki spacerujące z dziećmi i tak biją wszelkie rekordy. Również nie patrząc wpychają się z wózkami na ulicę. Wózki oczywiście przodem - w razie czego pierwsze zostaną zmiażdżone. Ostatnio nawet nawyzywała mnie taka jedna, która przechodziła przez środek skrzyżowania (dodam, że na pewno nie po pasach), z dzieckiem za rękę. Trąbnęłam na nią jak tylko zauważyłam jej zamiar, a ona weszła na środek ulicy, zatrzymała się, zatrzymując ruch mojego pasa tylko po to, aby soczyście na mnie kląć. W sumie poczułam się dość dziwnie, jakbym to ja coś złego zrobiła, ale twardo dawałam jej do zrozumienia, żeby przechodziła po pasach.

Nie ukrywam, że irytują mnie matki, które niepotrzebnie narażają swoje dzieci na niebezpieczeństwo. Mój Mąż by pewnie powiedział coś w stylu, żeby takie eliminowały się same, a nie zabierając przy okazji swoje dzieci.

Na domiar tego wszystkiego, jak tylko Adaś zaczął powtarzać do LEPu, znowu zaczęli wiercić w mieszkaniu na naszym piętrze, a sąsiad dawał czadu na gitarze elektrycznej. Dodatkowo nasz listonosz przynosi nam awizo z datami tydzień wcześniejszymi. Zmęczeni różnymi niedogodnościami, które akurat się zbiegły w czasie, uciekliśmy do Giżycka. Trochę do rodziców Adama, a trochę pobyć ze znajomymi w domku. Prawie cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na grzybach w najróżniejszych miejscach. Chyba sześć godzin zbieraliśmy prawdziwki, podgrzybki, rydze, maślaki, kurki... Teraz codziennie będę się rozpływać dla Was nad nimi wszystkimi.

Jeszcze jakiś czas temu zrobiłam sos z kurkami. Nie chcieliśmy jeść suchych pierogów i w danej chwili tylko to przyszło mi do głowy. W tym sosie najfajniejsze jest to, że ma mnóstwo całych grzybów, a zwłaszcza to, iż sami regulujemy ilość kurek. Wystarczy delikatnie na masełku podsmażyć kurki. Dodać jedną cebulę drobno posiekaną. Gdy ona się zeszkli, a grzyby nie będą już surowe, dolewamy śmietankę do sosów. Może być zwykła 18tka, albo specjalnie do sosów Rama Cremefine. Na koniec przyprawić do smaku i trochę poddusić, aż śmietanka zgęstnieje.

SOS Z KURKAMI
300-400g kurek
1 cebula
250-300 ml śmietanki do sosów
sól, pieprz

czwartek, 2 września 2010

Ciasto z owocami i masą mascarpone (III)

Przez ponad tydzień byliśmy w miejscu, gdzie się wychowałam. Niestety coraz częściej będąc tam odczuwam dyskomfort. Nie czuję się rodzinnie. Nie czuję się nawet dobrze. Za każdym razem zamarzam. Jakby tam nikt nie wymyślił ogrzewania, albo zamykania okien. Żeby było śmieszniej zimą, gdy ogrzewanie niby jest włączone i tak nie ma efektu, gdyż kaloryfer zasłonięty jest przez kanapę. Nie wspomnę już o tym, że spanie przy kaloryferze zawsze kończę tygodniowym odchorowywaniem po powrocie do Gdańska.

Wiecznie unoszący się dym tytoniowy drażni mnie niemiłosiernie, a proszenie o nie palenie w mojej obecności nie wchodzi w grę. Pokój, w którym śpimy - czyli ten, w którym mieszkałam połowę swojego dotychczasowego życia - codziennie doprowadza mnie do łez. Obecnie niefunkcjonalnie urządzony, zimny, w ogóle nie przewidujący miejsca na nasze rzeczy. Zrobiłabym nam trochę przestrzeni w szafie (jakimś cudem), ale i tak nie ma do niej dojścia, no chyba, że jest się krasnoludkiem i chce się do niej dochodzić labiryntami.

Gdy tam jesteśmy najchętniej bym w ogóle nie brała prysznica. W łazience jest lodowato i ciasno i nieprzyjemnie. I tym właśnie sposobem coraz mniejszą mam ochotę przebywać w domu rodzinnym. A szkoda, bo dzieciaki siostry są niesamowite, dłuższe rozmowy z rodzicami bywają pasjonujące i trochę brakuje mi bliższego kontaktu z familią. W Gdańsku mam tylko częste rozmowy telefoniczne z siostrą...

Na szczęście w Gdańsku stworzyliśmy sobie z Mężem małe gniazdko. Nie własne, ciasne, ale zdecydowanie cieplejsze i mimo, iż brakuje gromadki biegających dzieciaków, dziadków, sióstr czy kuzynek, czuję się tutaj o wiele bardziej rodzinnie. Bardziej nawet lubię zapraszać rodzinę do nas, chociaż wiem, że wiąże się to ze ściskaniem w naszych 45 mkw oraz spaniem na kanapie. Nie mniej przyjemność z tych chwil jest ogromna.

Ostatnio gościli u nas na przykład rodzice Adasia. Bardzo lubię przyrządzać coś dla naszych gości. Samo przygotowywanie sprawia mi taką frajdę, jaką prawdopodobnie małemu dziecku sprawia ganianie kota, czy wbijanie młotkiem kolorowych klocków w otwory w ich kształcie. Ostatnie ciepłe dni skłoniły do celebrowania ostatnich owoców. Znowu wybrałam maliny i borówki amerykańskie. Tym razem inna wersja ciasta na biszkopcie z owocami i kremem z serka mascarpone w innym wydaniu.

Biszkopt przyrządziłam dokładnie tak samo jak przy okazji tortu z kremem mascarpone (I) i owocami. Zostawiłam go za to w jednym kawałku. Krem jednak zupełnie inaczej. Pierwsze co trzeba przygotować, jest rozpuszczenie 18 gramów żelatyny w 100 gramach gorącej wody. Odstawiamy do ostygnięcia (nie zastygnięcia!). Jeśli nie lubicie bardzo sztywnych galaretek owocowych, prawdopodobnie nie spodoba Wam się również zbyt sztywny krem. W takim przypadku proponuję zmniejszyć wagową ilość żelatyny na przykład do 15 g.

500 g serka mascarpone ucieramy mikserem z 60g cukru, 500g jogurtu naturalnego oraz rozpuszczoną i wystudzoną żelatyną. Na biszkopcie układamy warstwę owoców, przykrywamy warstwą kremu, który jest jeszcze dość rzadki. Kładziemy następną warstwę owoców i znowu warstwę kremu i tak do wyczerpania zapasów. Wierzchnią warstwę przyozdabiamy ciasno układając owoce obok siebie.

Na koniec wstawiamy ciasto do lodówki. Po 2-3 godzinach nadaje się już do krojenia i jedzenia, jednak im dłużej postoi, tym większą mamy pewność, iż krem stężeje. Ponieważ zaraz po zrobieniu krem jest bardzo rzadki, najlepiej nie wyciągać biszkoptu z formy. Po zastygnięciu, nie ma już problemu.

KREM MASCARPONE (III)
18g żelatyny
100g gorącej wody
500g jogurtu naturalnego
500g serka mascarpone
60g cukru

Mojemu Mężowi najbardziej smakuje ten wariant kremu. Jest najmniej kremowy, śmietankowy, czy maślany ze wszystkich. Nie jest też natarczywy w smaku, nie za słodki. Wydaje się raczej rześki, wyrazisty, lekki i subtelny. Mimo tego nie jest w smaku "bezpłciowy". Polecamy gorąco!

środa, 18 sierpnia 2010

Kruche babeczki z owocami i kremem z serka mascarpone (II)

W okresie wakacyjnym co chwilę uaktualniane są najróżniejsze blogi kulinarne. Ciągle się zastanawiam skąd ci wszyscy nieziemscy fanatycy smakołyków mają czas. Mi się wydaje, że mimo wakacji mam o wiele mniej czasu, aby usiąść i coś napisać. Bo jak się pewnie domyślacie zawsze znajdę parę chwil, aby skombinować coś, co nakarmi i napoi i mnie i Męża.

W folderze na pulpicie pojawia się coraz więcej zdjęć dokumentujących moje popisy. Wpisów wciąż jednak mało i mam nadzieję, że teraz, kiedy Mąż ambitnie pływa w LEPowych książkach, ja będę miała motywację, aby usiąść, wyciszyć się i popisać.

Mój Mąż coraz bardziej mnie zaskakuje. Pozytywnie oczywiście. Od kilku dni jeździmy raniutko na plażę. On biega długie metry czy kilometry, a ja siedząc na kocyku czerpię spokój z opustoszałej plaży i szumu morza. Powierzchnia piasku jest jeszcze praktycznie nie naruszona, wygładzona przez piaskowe maszyny i w śmieszny sposób udeptana przez mewy.

Gdyby tylko nie te kolana wstrętne też bym sobie z Mężem pobiegała. Tymczasem musi mi wystarczyć przyjemność z tych wyjazdów i fakt, że powoli adoptuję się do wcześniejszego wstawania. Być może do października będzie akurat.

Szwędając się po ryneczku dwa razy w tygodniu robię sobie ochotę na dania owocowe i warzywne. Codziennie zjadamy ogromną porcję pomidorów pomarańczowych, jajowatych - moich ulubionych. I bardzo bardzo często szukam owoców z myślą o zatopieniu ich w kolejnym pomyśle na krem z mascarpone. Niestety powodzie, kosmiczne upały bardzo zubożyły owocowy wybór. I tak się składa, że pozostają mi głównie borówki amerykańskie. Nie przeszkadza to eksperymentować :)

Kruche babeczki z owocami zawsze przyciągały moją uwagę w jakiejkolwiek cukierni bym się nie znalazła. Lubię je na tyle mocno, że zamówiliśmy je nawet na nasze wesele. Ale się rozeszły i nie spróbowaliśmy ani jednej ;P Spacerując po Piotrze i Pawle, jedynym polskim hipermarkecie, natknęłam się na gotowe kruche spody. Przed ich zrobieniem wystarczy je tylko na 2-3 minuty wstawić do piekarnika i już można je napełniać czym dusza zapragnie.

Tym razem krem z serkiem mascarpone zrobiłam zupełnie inaczej. Wciąż szukam idealnego dla mnie, mniej tłuszczowego niż z bitą śmietaną, mniej słodkiego niż ten, którego przygotowanie opiszę dzisiaj. Wydaje mi się, że już znalazłam coś prawie, ale na ten przepis musicie zaczekać do następnego razu.

500g serka mascarpone ucieramy dokładnie mikserem, ale na niskich obrotach. To jest bardzo ważne, inaczej się zważy! Następnie dodajemy małymi porcjami skondensowane mleko słodzone. Delikatnie mieszamy i koniecznie próbujemy czy na nasze upodobania nie jest już za słodkie. Na koniec na chwilę przyspieszamy obroty, aby krem był bardziej puszysty. Wciąż zwracamy uwagę, aby się nie zważył. Puszysty krem jest gotowy do nałożenia i przyozdobienia owocami.

Można użyć także mleczka kawowego czy karmelowego. Ja chciałam uzyskać delikatny niezbyt natrętny krem, dlatego wzięłam zwykłe. Niestety i tak uważam, że ten krem nie przypadł mi do gustu.

Do kruchego spodu nakładamy łyżkę lub dwie kremu. Tak aby się nie wylewał z babeczki i na wierzchu układamy owoce. Tym razem znów u mnie borówki amerykańskie. Naprawdę polubiłam je, zwłaszcza w połączeniu z mascarpone.

KREM Z SERKA MASCARPONE (II)
500g mascarpone
100-200 ml skondensowanego mleka słodzonego

Dodatkowo:
kilka kruchych spodów
owoce wg gustu

wtorek, 17 sierpnia 2010

Tort z kremem mascarpone (I) i owocami

Zatroskana naprawą kolan, przygotowaniami do ślubów, chrztu i innych ważnych wydarzeń. Mój czas, mimo wielu godzin, które powinnam przeznaczać na leniuchowanie, jakby przestał należeć do mnie w zupełności. Mimo ogromnych chęci nie byłam w Szczecinie, nawet chrzest został przesunięty. Będzie tego jeden dobry rezultat, a mianowicie na śluby i chrzest właśnie będę mogła podreptać o własnych siłach.

Rehabilitacja na szczęście przyniosła jakieś rezultaty. I chociaż nie ukrywamy, że u statystycznego pacjenta powinno być lepiej, cieszymy się z każdego kolejnego stopnia wyprostu czy zgięcia. O rehabilitacjach mogłabym napisać książkę. A właściwie, to się zastanawiam, czy nie zatrudnić się w jakiejś firmie, która ocenia jakość usług, na które NFZ wykłada pieniądze. Nędzne bo nędzne, ale jednak. Nie wspomnę już o tym, że bez względu na pieniądze standardy opieki nad pacjentem niewiele się różnią.

Ja w prawdzie miałam do czynienia z rehabilitacją w dwóch tylko gdańskich placówkach, jednak niestety jako osoba powiązana z medycyną poprzez studia, wiem co nieco, jak być powinno. W obu placówkach zlecone miałam ćwiczenia indywidualne. W obu oglądał mnie lekarz rehabilitacji, który je zlecał. W jednej tylko fizjoterapeuci czuwali nade mną cały czas, codziennie poprzez badanie palpacyjne sprawdzali jaki jest postęp oraz modyfikowali ćwiczenia i masaże, aby znaleźć te, które w moim przypadku będą najbardziej skuteczne. W drugiej placówce na 15 dni tam spędzonych fizjoterapeuta rozmawiał ze mną tylko 3 razy, na czterech ani jeden nie dotknął mojego kolana, aby w ogóle sprawdzić w jakim jest stanie. Nie wspomnę też o jego obejrzeniu chociaż. Nie zapytali czy to po złamaniu, operacji, czy fikołkach. Apogeum jednak osiągnęli 15 razy wpisując w mojej karcie "ćwiczenia, zabiegi...... kolana PRAWEGO" podczas, gdy rehabilitowałam u nich lewe. Właściwie to pamiętam, że większość czasu spędzali w swojej kanciapie, słychać było ploteczki, stukające talerze i dzwoniące telefony. Jednego dnia zrobiłam eksperyment i przez całą godzinę źle lub niedokładnie wykonywałam ćwiczenia. Wyobraźcie sobie, że nikt nawet nie zwrócił na to uwagi!! I tu od razu przypomina mi się opowieść znajomego fizjoterapeuty, który miał bardzo absorbującą wiekowa pacjentkę, która nie mogła zapamiętać sekwencji ćwiczeń. I on przez cały ten czas stał nad nią i non stop mówił co i jak ma robić. No więc chyba jednak można, nie? Wracając do omawianej placówki. Miałam też ubaw jednego dnia, gdy obok mnie na "odciążeniu" leżała starsza pani, która ćwiczyła kolana. Ci fizjoterapeuci byli tak zajęcia siedzeniem w kanciapie, że nie zauważyli, że pani przespała ponad połowę czasu przeznaczonego na jej ćwiczenia.
I tak już z innej beczki... Przychodziłam i nikt nie odpowiadał "dzień dobry", nie zauważał, że mówię "do widzenia" i wychodzę. Może powiem krótko: z pierwszej rehabilitacji byłam zadowolona o wiele bardziej. Ale cholerny NFZ masakrycznie obciął limity i mój czas w UCK nie mógł być przedłużony. Jeśli będziecie potrzebowali rehabilitacji dla siebie, dajcie znać, a powiem Wam gdzie nie iść.

Już dawno temu na facebook'u pisałam o torciku, który przygotowałam sobie na imieniny. Tego dnia zaczęła się moja dłuższa przygoda z mascarpone, którą zamierzam się z Wami podzielić.

Torcik można zrobić na bazie gotowego kupnego biszkoptu, ja jednak zrobiłam własny. Jajka ubijałam z cukrem przez dokładnie 4 minuty w temperaturze 37' C. Można użyć kąpieli wodnej lub tak jak ja Thermomixa. Jakieś 30 sekund przed końcem ubijania dolewamy do masy 50 ml oleju.

Następnie wsypujemy mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia i mieszamy delikatnie, ale dokładnie przez 30 sekund. Gotową masę wlewamy do tortownicy o średnicy 24 cm. Pieczemy w piekarniku ok. 25 minut w temperaturze 180' C.

BISZKOPT:
4 jajka
200g cukru
50 ml oleju
200 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Po wyciągnięciu i ostudzeniu biszkopt trzeba podzielić na trzy placki jednakowej grubości. Jeśli nie posiadacie wystarczająco ostrego i długiego noża, możecie poradzić sobie długim kawałkiem nici. Pierw robimy nacięcia na biszkopcie w miejscach, w których chcemy, aby był przecięty. Najlepiej kilka nacięć na jednym poziomie, aby nie zjechać wyżej lub niżej. Następnie w nacięcia wkładamy nitkę i tniemy placek przeciągając nić do końca.

Każdy placek kładziemy osobno i zaczynamy przygotowywać masę. Największą zaletą tego tortu jest fakt, iż poza przepysznym delikatnym kremem, ma naprawdę dużo owoców. Owoce mogą być takie, jakie sobie wymarzycie. Polecam truskawki, porzeczki. Również pomarańcze, wiśnie, banany. U mnie tym razem w roli głównej wystąpiły borówki amerykańskie i maliny.

Do zrobienia kremu użyłam 400 ml śmietany kremówki, 2 łyżki cukru pudru i 500 gramów serka mascarpone. Najlepiej jeszcze przed ubiciem śmietany w osobnej misce rozetrzeć serek, aby nie było grudek. Śmietanę z cukrem pudrem ubijamy. Następnie dodajemy po łyżce serka delikatnie mieszając. Masa może Wam się wydawać rzadka, ale wierzcie mi, że po odstaniu trochę w lodówce będzie super.

Teraz zaczyna się już zabawa. Krążek biszkoptu nasączamy trochę likierem amaretto, układamy na całej powierzchni borówki amerykańskie i maliny i przykrywamy 1-2 cm warstwą kremu. Nakładamy następny krążek biszkoptu, nasączamy amaretto, układamy owoce, przykrywamy kremem. Ostatni placek biszkoptu również nasączamy likierem, układamy owoce, przykrywamy kremem. I na koniec znowu układamy gęsto owoce.

Tak przygotowany torcik wkładamy na parę godzin do lodówki. W mim przypadku to była cała noc, bo się zrobiło późno. Rano ciacho było przepyszne!!

KREM Z SERKA MASCARPONE (wersja 1)
400 ml śmietanki kremówki
1 łyżka cukru pudru
500 g serca mascarpone
owoce: 500 g malin, 750 g borówek amerykańskich

Tort jest idealny na gorące dni. Krem nie jest ani za słodki, ani za ciężki. Owoce dodają swojego smaku. Biszkopt natomiast nasączony amaretto (luj jeśli wolicie innym aromatycznym likierem) nie jest suchy i idealnie komponuje się z resztą.

sobota, 24 lipca 2010

Napój Mietowy na upalne dni w sam raz!

Obecne lato trochę nas wykańcza. Wysusza polskie plony, wysusza nas samych, utrudnia nam codzienność. I niestety wykańcza również wielu naszych dziadków. Liczba zgonów w tak upalne dni jest o wiele wyższa niż w dni chłodniejsze.

Na naszym poddaszu od tygodni jest około 28 stopni. Wiatrak powodujący jakikolwiek ruch powietrza ratuje nam życie. Bielizna jest zdecydowanie najodpowiedniejszym ubraniem. Chociaż i tak czasem jest zbyt ciepło. Każdego dnia wypijamy litry wody. A i tak przy obliczaniu składu mojego ciała kilka dni temu okazało się, iż mam o 30% wody za mało!

W takie upały nie chce się nawet jeść. Nawet nie wiecie ile posiłków zastąpił nam porządny zimny i pożywny napój. W dzisiejszych czasach mało kto jest w stanie przełknąć bezsmakową wodę. Kiedyś sama potrafiłam wypić bardzo bardzo mało wody. W końcu przekonałam się do Żywiec Zdrój. Wierzcie mi, że z zamkniętymi oczami rozpoznałabym ten smak. Jednak i ta woda się już "popsuła". Po tych kilku latach na studiach medycznych jestem mądrzejsza o świadomość konieczności codziennego uzupełniania płynów. A ponieważ i mi woda nie smakuje najlepiej, postanowiłam sobie z tym jakoś poradzić.

Najlepiej, aby napój był izotoniczny. Nie tylko nawadnia, ale także uzupełnia jony w organizmie. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wie, jak takie coś sporządzić w kuchni. Nawet zwykła woda nie jest na tyle świetnym płynem, chyba, że jest odpowiednio zmineralizowana... Ale to już jest wyższa chemia. Z mojego wywodu warto zapamiętać, że trzeba pić przynajmniej 1,5 litra wody dziennie. A zbyt duża ilość kawy czy herbaty również zrobi nam krzywdę.

Od kilku tygodni dbamy o to, aby w zamrażarce zawsze był spory zapas kostek lodu. Przy tak małej lodówce, jaka jest u nas naprawdę ciężko o to, aby gotowe napoje, nawet te samodzielnie zrobione wcześniej, mogły zimne czekać na nas przy każdej wizycie w kuchni. Lód bardzo się przydaje, aby ochłodzić wodę, czy cokolwiek innego nadającego się do picia, co siłą rzeczy na naszym poddaszu ma około 30 stopni. Wystarczy wrzucić kilka kostek, albo dodać kruszony lód do tego co właśnie przygotowujecie.

W tych dniach najwięcej korzystamy z Thermomixa, o którym pisałam już wcześniej. Ta świetna maszyna pomaga przygotować niezłe napoje i przyjamne rozweselające trunki. Próbowaliśmy już mrożonej kawy z dodatkiem sympatycznego Amaretto, robiliśmy świetne Malibu z mlekiem, często robimy likier jajeczny. Każdego dnia do obiadu przygotowujemy jakiś lodowaty napój. A to z cytryną, sokiem z malin, truskawek, czy z mięty.

Dzisiaj znowu ochładzaliśmy się napojem miętowym. W prawdzie nie jest to gumisiowy sok ;P ale świetnie orzeźwia i w tak upalne dni przynosi ulgę.

Domyślam się, że nie wszyscy macie Thermomixa. Przypuszczam jednak, że wielu z Was ma blender. Albo z dużym dzbankiem, albo samą "nogę".

 Do naczynia potrzebujemy wrzucić kilka listków świeżej mięty. Byle nie za dużo, bo będzie niesmaczne. Około 5-6 w zupełności wystarczy. Do tego dorzucamy okrojoną ze skórek i pozbawioną pestek cytrynę. Dosładzamy niewielką ilością cukru i wrzucamy całe opakowanie kostek lodu. Jeśli zastanawiacie się ile to ma być sztuk, to załóżmy, że przynajmniej 10 sztuk.

Wszystko wrzucamy do blendera i mielimy bardzo dokładnie około 30 sekund. Właściwie zrobi się nam sorbet miętowo cytrynowy.

Na koniec dolewamy 1 litr niegazowanej wody i jeszcze raz miksujemy około 10 sekund.

 Jeśli chcecie mieć chłodniejszy napój, dodajcie więcej kostek lodu, ale w zamian wlejcie trochę mniej wody. Napój jest naprawdę smaczny. Można tez zrobić wersję z natką pietruszki, jeśli tylko przepadacie za takimi smakami. Jednak tych liści trzeba użyć o wiele więcej. Najlepiej z całej natki. Ja dodałabym nawet więcej.

NAPÓJ MIĘTOWY:
5-6 listków mięty
80-120g cukru
ok 10 sztuk kostek lodu
1 cytryna bez skórek i pestek
1 litr wody

Tzatziki - upalne wspomnienie o Krecie

Mam w swoich zasobach już całkiem dużą kolekcję rzeczy do opisania. W ciągu kilku następnych dni mam zamiar w końcu opisać wszelkie dżemy, mięsa czy orzeźwiające napoje. Nawet mój Mąż ma do opisania zaległe pesto. Przyznaję, że bardzo smaczne.

Na facebookowej stronie stałe czytelniczki poprosiły o jakąś sałatkę w sam raz na te upalne dni. O mojej ulubionej sałatce można już poczytać w poprzednich wpisach. Tym razem jednak podam przepis na wspaniały sos, który można dodać do każdej mieszanki świeżo pokrojonych warzyw. Pierwszy raz podobny jadłam u mojej świadkowej. Później byliśmy na Krecie w podróży poślubnej i tam codziennie do posiłków podawano nam prawdziwe tzatziki. Wracając kupiliśmy największe opakowanie przyprawy, której dodaje się do przygotowania sosu.

Kilka miesięcy temu próbowałam już zrobić własne tzatziki w domu. Dodałam jednak zwykłego jogurtu, przez co sos był bardzo rzadki i "nie taki". Ostatnio w sklepach coraz częściej można dostać jogurty greckie. Są one o wiele bardziej gęste i idealnie nadają się do sosów. Obecnie jesteśmy w trakcie eksperymentowania, który z nich będzie najlepszy. Próbowaliśmy już "Danonisa", "Greek style" oraz "Tureckiego". Z tej trójki najlepiej do tzatzików nadaje się ten Turecki. Najbardziej przypomina nam kreteńskie smaki. W lodówce stoją jeszcze: Bałkański, Grecki (Bakomy) i Śródziemnomorski (Mleczne Smaki Świata). Będziemy dalej próbować i na pewno uaktualnię wpis o to, który z jogurtów był najsmaczniejszy.

Niektóre źródła podają, że tzatziki są sosem grecki. W innych natomiast czytamy, że pochodzi z Turcji. Być może dlatego, że tereny greckie były przez długi czas pod panowaniem Turków. Tzatziki najbardziej lubię z liśćmi sałaty i pomidorami, tymi pomarańczowymi. Koniecznie spróbujcie.

Aby przyrządzić dobre tzatziki wcale nie potrzeba wiele wysiłku, ani czasu. Warto jednak zrobić je z 20 minut przed podaniem, aby zdążyły się "przegryźć".

Ogórki kiszone trzeba zetrzeć na dużych okach tarki. Jeśli lubicie bardziej delikatne smaki doskonałe będą ogórek świeży.

Dodajemy wyciśnięte ząbki czosnku. Mieszamy z jogurtem greckim i przyprawiamy solą i pieprzem.

Na koniec dosypujemy  przyprawę do tzatzików. Na duży kubek jogurtu dodajemy łyżeczkę do dwóch przyprawy. Wszystkie składniki dokładnie mieszamy i wstawiamy na jakiś czas do lodówki.

Tzaziki świetnie nadają się do warzyw, mięs. Również do potraw z grilla. Naprawdę gorąco polecam.

TZATZIKI:
1 duży kubeczek jogurtu greckiego
1 ząbek czosnku (1 duży lub 2 średnie)
2 kiszone ogórki (lub świeże)
sól i pieprz
1-2 łyżeczki przyprawy do tzatziki

piątek, 9 lipca 2010

Kurki marynowane na słodko-kwaśno z cebulą

Kilka lat temu, gdy słyszałam o problemach niektórych rodzin z podziałami spadku, z ulgą przełykałam ślinę, myśląc "mnie to nie dotyczy". Och, jak niedługo czekałam, aby i u nas tak się działo. Padre zwrócił mi dzisiaj uwagę, że to nie u nas, tylko u mamy. Ale nie oszukujmy się, to wszystko odbija się na nas wszystkich. Mimo iż dziadek przed śmiercią spisał testament, wujek koniecznie musi dobrać się do większej części. Ciotka również i dodatkowo za wszelką cenę pragnie udowodnić, iż kredyt na dom, który moi rodzice spłacali zaciskając mocno pasa i odmawiając wielu młodzieńczych uciech swoim córkom, uregulował za nich dziadek. Oczywiście prawo w Polsce działa na tyle bezsensownie, że to nie ciotka musi udowodnić w sądzie te brednie, tylko mój padre musi udowodnić ich nieprawdziwość.

Wujek jest cholerykiem i koniecznie chce nas wszystkich zniszczyć. Boże, ileż on kłamstw napisał w tych wszystkich pismach do prokuratury. I wiecie co jest najgorsze? On nie skupia się na przykład na mojej mamie, która na którą przepisana jest uczciwa równa część spadku. On obsmarowuje od razu nas wszystkich! Moją mamę, a nawet tatę, siostrę. Największym chyba jego osiągnięciem jest oskarżenie Ewy, iż chciała zabić babcię, gdy ta była pod jej opieką i zaczynała się jej cukrzyca.

Babcia natomiast jako matka nawet nie próbuje przywołać synka do porządku. Każe tylko mojej mamie robić coraz to większe przelewy na jego konto. Paranoja no! Bo biedny Januszek nie ma na chleb. A niech Januszek pójdzie w końcu do pracy, nierób jeden! Babcia w ogóle nie pomyśli o wszystkich trzech córkach, które wujek zastrasza, męczy, oskarża i nie ma się co oszukiwać, krzywdzi.

Co te pieniądze robią z człowieka. Czasami sobie myślę, że chciałabym, aby mama zrzekła się swojej części. Być może wtedy mielibyśmy jakiś spokój.

Odciągając się od tych problemów walczymy c tymi codziennymi. Padre spędza u nas tydzień. Odwiedzamy codziennie moją Alę w szpitalu z jakimiś pysznościami. Dzisiaj w końcu miała artroskopię. Chyba jakieś kulawe fatum nas ogarnęło, bo gdy wyjeżdżaliśmy w niedzielę z Wałcza mój szwagier skręcił nogę.

Takie śmieszne wakacje mamy z tatą. Ponieważ nie za bardzo mogę się wybierać na wycieczki, podróżuję w kuchni ;P Mąż przywiózł z Giżycka dużo dużo sezonowych pyszności. Nie było więc innego wyjścia, jak zapakować to wszystko w słoiki.

Pierwszy raz sama sama robiłam marynowane kurki. Bardzo nie chciałam, aby były w nudnej octowej zalewie. Przepis, który wykorzystałam, znaleziony został w jakieś starej gazecie. Uwielbiam grzyby. Najbardziej smażone: kurki, kanie, rydze. maślaki... Jednak kiedy przyjdzie zima, najbardziej cieszyć nas będą te ze słoików.

Przepis został przeze mnie odrobinę zmodyfikowany, ponieważ nie lubię zbyt intensywnych w smaku. Grzyba trzeba czuć i już.

Marynatę przygotowujemy zagotowując ocet winny z wodą, cukrem, solą, tymiankiem, gorczycą i pieprzem.

Do wrzącej marynaty wrzucamy umyte, oczyszczone wcześniej i osuszone kurki z cebulą pokrojoną w w krążki. Gotujemy do czasu aż cebula zrobi się szklista. Pamiętajcie, żeby nie wrzucać zbyt dużo cebuli, ponieważ wtedy z biegiem czasu w słoikach zrobią się nam kurki w octowej galarecie.

Póki wszystko jest jeszcze bardzo gorące, przelewamy do niedużych, umytych i koniecznie wyparzonych słoików. Szybko zakręcamy i stawiamy do góry dnem. Muszą tak postać przynajmniej 30 minut.
Gotowe przetwory w słoikach najlepiej przechowywać w ciemnych niezbyt ciepłych pomieszczaniach (szafkach).

 Zróbcie Kochani kurki póki są jeszcze dostępne!

KURKI Z CEBULĄ NA SŁODKO-KWAŚNO:
1200 g kurek
3 średnie cebule
0,5 litra octu winnego
0, 6 litra wody
300 g cukru
2,5 łyżeczki soli
2 łyżeczki tymianku
2 łyżeczki ziaren gorczycy
1 łyżeczka czarnego pieprzu (najlepiej ziaren)

środa, 7 lipca 2010

Gołąbki siekane z sosem grzybowym

Gołąbki siekane zrobiłam już jakiś czas temu zainspirowana zwykłymi gołąbkami mamy Wojtka. Przypomniały mi jak bardzo lubię gołąbki i jak bardzo za nimi się już stęskniłam. Nie było innej opcji, musiałam zrobić, a że nie chciało mi się zawijać, musiałam sobie przypomnieć jak to jest bez zawijania.

Tak naprawdę jedyne przy czym trzeba chwilę postać i napracować, to formowanie kilek i podsmażanie ich na patelni. Reszta jest prosta jak drut, po prostu się czeka, aż danie będzie gotowe.

Przygotowanie zaczynamy od nastawienia 400g ryżu. Może być nawet taki w woreczkach. Jeszcze przed siekamy kapustę na najróżniejsze kawałki. Solimy ją w misce i zostawiamy na około pół godziny. Gdy ryż jest gotowy zostawiamy go na chwilę, aby ostygł. Sok z osolonej kapusty odlewamy.

W dużej misce mieszamy mięso mielone, ugotowany wcześniej ryż, przygotowaną kapustę, jajka, przyprawy. Paćkę formujemy w kulki dowolnej wielkości i obsmażamy na patelni z dwóch stron. Następnie układamy wszystkie w brytfance i zalewamy np bulionem grzybowym.

GOŁĄBKI SIEKANE:
600g mięsa mielonego
400g ryżu
1/2 główki białej kapusty
2 jajka
sól, pieprz
1 litr bulionu grzybowego

Grzyby... to jest właśnie to z czym ja najbardziej lubię gołąbki. Wiem, że wszyscy kojarzą gołąbki z sosem pomidorowym, ale mi najbardziej smakują z grzybowym. Jeśli nie macie grzybów suszonych, możecie przyrządzić sos z proszku - niektóre są naprawdę dobre. Jeśli jednak jesteście w posiadaniu, zagotujcie garść w 0,5 litra wody, przyprawcie i zagęśćcie mąką

czwartek, 24 czerwca 2010

Zupa krem z kurek

Pamiętacie scenę z "Maski", gdy zielony Jim Carey dostrzega po raz pierwszy Cameron Diaz? Wychodzą mu wtedy oczy z orbit i serce z klatki piersiowej. Ach no i jeszcze rozwija się śliniący jęzor. Prawdopodobnie wyglądam ja, gdy zobaczę w sklepie coś pysznego dawno nie próbowanego. Kurki są niestety sezonowym rarytasem. Myślałam, że się popłaczę, gdy zorientowałam się, że jestem o kulach i nie bardzo mogę zrobić ogromne zakupy. Stałam przed warzywniakiem chyba z 15 minut zanim zdecydowałam, że zaryzykuję chociaż te pół kg jakoś donieść do domu. Triumfalnie wkroczyłam później do taksówki i wciągnęłam własny tyłek razem z reklamówką pełną kurek na drugie piętro.

Zaplanowaliśmy już z Mężem obiady na kilka następnych dni, poza tym nie chciałam, aby zmarnowało się to, co akurat jest w lodówce. Nie mogłam zatem przyrządzić mojego ulubionego dania kurkowego - łososia z kurkami. Jami! Właśnie dlatego do dzisiejszego obiadu wypiliśmy sobie krem z kurek. I uważam, że był wyborny!

Zazwyczaj nie przyrządzam zup na kostkach rosołowych. Zawsze przyrządzam bulion na jakiejś kości. Wciąż jednak jestem ograniczona ruchowo, a co za tym idzie, korzystam z tego co akurat jest w domu. Jeśli jednak skusicie się, aby spróbować przyrządzić tą wspaniałą zupę, bardzo bardzo proszę, chociaż Wy zróbcie ją na kości. Jakiejkolwiek, wołowej, czy nawet skrzydełkach. Ważne jest tylko, aby był bez farfocli. Jeśli nie uda się Wam w porę wybrać szumy, przelejcie wywar przez sitko wyłożone ręcznikiem papierowym. Jest to też dobry sposób, jeśli stwierdzicie, że Wasz wywar jest zbyt tłusty. Do tego kremu polecam również świeże warzywa: marchewkę, pietruszkę i zieleninę. Pamiętajcie, aby przed zmieleniem wyciągnąć zieleninę i pietruszkę.

Z Knorrowych kostek przygotowałam 1 litr rosołu z kury i zostawiłam sobie na delikatnym grzaniu, aby wciąż był ciepły. Zamiast świeżych warzyw użyłam suszonych. Swoją drogą dodaja one całkiem miłego aromatu każdej zupie. Naprawdę polecam!

Przed zrobieniem czegokolwiek z kurkami trzeba je dokładnie umyć. Najlepiej wlać dużo letniej wody do zlewu i wrzucić kurki, aby sobie trochę popływały. Potem wystarczy je wyciągnąć na durszlak pozostawiając w wodzie wszelkie trawy i inne brudy, które się napatoczyły. Kurek nie musimy kroić.

Na patelni rozgrzewamy ze dwie łyżki masła. Możemy dodać troszkę oleju, dzięki czemu masło nie przypali się. Wrzucamy pokrojoną drobno cebulę, a gdy się już zeszkli dodajemy wszystkie kurki. Czekamy aż popłynie z nich sok i trochę się podgotują. Możemy już wtedy dodać trochę pieprzu i soli. Gotowe kurki razem z cebulą wrzucamy do gotującego się wywaru. Nie zostawiamy na patelni nic, ani jednej kurki, a przede wszystkim dorzucamy też sok z kurek. Całości pozwalamy się podgotować z 10 minut. Potem odstawiamy do ostygnięcia. Żeby było szybciej, możemy wstawić garnek do zlewu z zimną wodą. Wtedy chłodzenie do temperatury umożliwiającej zmielenie potrwa jakieś 20 minut.

Gdy zupa trochę ostygnie można jeszcze zebrać trochę tłuszczu, jeśli tylko uznacie, że jest dla Was za dużo. Po prostu zdejmujemy łyżką wierzchnią warstwę i już. Przed zmieleniem wyciągami kilka całych kurek i odstawiamy. Resztę po prostu blenderujemy dokładnie.

Zmieloną zupę wstawiamy ponownie na grzanie. Dodajemy śmietanę do zup, dokładnie mieszamy. Teraz jest chwila popisu dla kucharza ;P Próbujemy zupę, aby zdecydować jakie przyprawy dodać. Ja wykorzystałam sól, pieprz ziołowy, paprykę ostrą, rozmaryn, tymianek i moim skromnym zdaniem wybrałam świetnie!

Gdy tylko krem zawrze, jest gotowy do jedzenia, czy picia. Do talerza można wrzucić wyciągnięte wcześniej całe kurki, aby było coś po zębem. Świetnym dodatkiem do takiej zupy są grzanki chlebowe. Jedzcie i zachwycajcie się! Tego smaku nie da się zapomnieć!!

Zupa KREM Z KUREK
1 litr bulionu
1 marchewka
1 pietruszka
por, liście selera, liście pietruszki
0,5 kg świeżych kurek
2 duże cebule
2 łyżki masła
1 Rama Cremefine do zup i sosów (może być inna)

czwartek, 10 czerwca 2010

Ryż z jabłkami i cynamonem

Straciłam poczucie czasu tonąc w książkach ostatnio. I jeszcze to wszechogarniające uczucie, że im więcej czytam, tym mniej wiem... Na balkon nie chce mi się już wychodzić, bo ile można opalać tylko przód. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak teraz wydaje się biały być mój tyłek. Zmieniłam więc miejsce na kanapę przed TV. I dzisiaj na przykład zupełnie przypadkiem zobaczyłam bardzo ciekawą rzecz. Oczywiście ciekawą dla mnie. W jednej z reklam na TV Market zobaczyłam dość dobrego znajomego z liceum reklamującego magnetyczne opaski na stawy. W sensie z nami nie chodził do liceum, ale spotykał się przez chwilę z jedną z naszych koleżanek. Heh, Maciej by się uśmiał, gdybym mu powiedziała.

W tak ciepłe dni nie chce się gotować. Chociaż nie, gotować mi się zawsze chce. Tylko nikomu się za bardzo jeść nie chce wytwornych gorących dań. Żeby jednak mój Mąż miał wystarczająco energii do pracy i dopieszczania żony, nie można poprzestać na kanapkach. W takie właśnie dni dobrym rozwiązaniem są posiłki bogato-owocowo-warzywne. Nawet jeśli mają to być gotowane warzywa. I tak na przykład kilka dni temu jedliśmy gotowanego kalafiora z bułką tartą. W podobny sposób lubię też jeść brokuły, ale posypuję je jeszcze startym żółtym serem. Świetnym pomysłem też był makaron z musem ze świeżych truskawek, który z pewnością w ciągu kilku dni się tu pojawi. Dzisiaj za to pragnę przedstawić przepyszne, proste i aromatyczne danie w sam raz na upał.

Do przyrządzenia nie potrzeba wiele. Wystarczy ryż, jabłka i cynamon. Według uznania można dorzucić jeszcze śmietanę i cukier. Tak się składa, że ja właśnie tymi składnikami ja lubię urozmaicić ryż z jabłkami. To jest jedno z tych dań, w którym proporcje składników nie obowiązują. Mają ogromne znaczenie tylko i wyłącznie indywidualne smaki i upodobania.

Prawdopodobnie największą filozofią w przygotowaniu tego dania jest ugotowanie ryżu. Moim zdaniem w tym przypadku potrzebujemy sypkiego ryżu, a nie tak kleistego jak na risotto. Do uzyskania sypkiej konsystencji kluczem jest podobno ograniczenie efektów rozpuszczania skrobi. Ziarna pełne, w tym właśnie ryż, oddają znacznie mniej skrobi niż ziarna łamane, których struktura została naruszona. Dzisiaj coraz mniej trzeba się przejmować takimi rzeczami. Kupujemy po prosty ryż w workach do gotowania i dokładnie stosujemy się do instrukcji. Jeśli jednak gotujecie ryż sypany, pamiętajcie, aby zalać go 4 razy większą ilością wody, niż macie ryżu. Sypany o wiele łatwiej skontrolować i sprawdzić, czy już jest dobry. Właściwie ugotowany to taki, którego ziarna są sypkie i oddzielone, są delikatne, choć lekko twardawe i mają jasny kolor. Jeśli rozgotujecie ryż, rozłóżcie go na wysmarowanej oliwą blasze i wysuszcie w lekko rozgrzanym piekarniku (ok. 10-15 minut).
Mimo, iż potrawa jest słodka, koniecznie osólcie wodę, w której gotujecie ryż. Niesłony sprawi, że danie będzie mdłe. Sól natomiast wyostrzy smak.

W czasie, gdy ryż się gotuje zabieramy się za resztę. Obieramy twardawe jabłka, najlepiej, gdy są lekko kwaskowate. Ścieramy je na dużych oczkach tarki. Przygotowujemy sobie śmietanę, cukier i cynamon.

My akurat mieliśmy cynamon w laskach prosto z Krety. Sami zmieliliśmy i od razu w mieszkaniu rozniósł się wspaniały aromat. Smaczny jest również kupny tarty cynamon.

Po ugotowaniu ryżu, jedyne co mamy do zrobienia, to przygotowanie misek i wszystkich składników na stole. A teraz niech każdy nakłada sobie ile mu się podoba. Jeśli macie dzieci, bądźcie pewni, że będą zachwycone takim obiadem.

RYŻ Z JABŁKAMI Z CYNAMONEM
200 g ryżu
1 łyżeczka soli
2 jakbłka
1 laska cynamonu
śmietana
cukier

niedziela, 6 czerwca 2010

Polędwica w cieście francuskim

Tak naprawdę małżeństwo jest jedną ze wspanialszych rzeczy, które spotkały mnie w dotychczasowym życiu.

 Samo małżeństwo w ogóle widniało kiedyś w mojej wyobraźni, jako związek dwóch ludzi, którzy są dla siebie zawsze, wszędzie i na zawsze. Jednak ówczesne filmy i literatura coraz częściej pokazują małżeństwo jako coś "nieudanego". Z jednej strony jest to nawet korzystne, bo pokazuje, że nie trzeba za wszelką cenę żyć w tzw. toksycznym związku. Z drugiej strony natomiast zdarzają się również takie filmy, książki i czasopisma, które mogą zasugerować młodym małżeństwom, jak radzić sobie z problemami. Niestety tych drugich przykładów jest o wiele mniej. Tym właśnie sposobem młodzi ludzie coraz częściej przy okazji najmniejszej awantury decydują się na rozwód, zamiast najpierw wspólnie powalczyć. Decydują się, bo mają na to jakby przyzwolenie opinii publicznej. I to jest ta trzecia strona, która szczerze mówiąc podoba mi się najmniej, bo nie daje nam wiary w to, że może być dobrze.

Wydaje mi się, bo sama w małżeństwie mam jeszcze niewielki staż, że aby ta cała sprawa z rodziną wypaliła, obie "strony" muszą zrozumieć kilka rzeczy... Naprawdę rzadko się zdarza, że zakochują się w sobie dwie super dopasowane osoby. Takie że mają identyczne poczucie humoru, wyczucie smaku, gustu i będą miały takie same przyzwyczajenia. Miłość niestety płata nam wszystkim figle i czasami łączy ze sobą najbardziej niezgodne charaktery. Wtedy najprostszym, ale czasami i najtrudniejszym rozwiązaniem jest rozmowa na tematy kontrowersyjne. Ale niech to będzie rozmowa, a nie wrzaski i wyrzucanie sobie błota na twarz. Za każdym razem, gdy mnie i Mężowi uda się spokojnie porozmawiać, świat staje się prostszy.

Musimy się też pogodzić z faktem, że miłość małżeńska jest serią kompromisów i ogromnego szczęścia. Czasem trzeba poświęcić coś dla tej drugiej połówki i co ważniejsze nigdy nie myśleć o tym jako o wielkim poświęceniu, które rujnuje nasze marzenia. To doprowadza nas do kolejnej myśli, aby nie rezygnować ze swoich marzeń. Aby w tym wspólnym związku wciąż być też indywidualną jednostką. I aby te kompromisy, o których mowa jest wyżej, nie stanowiły o tym, że stajesz się inną osobą, rezygnujesz z własnych przekonań. Mam raczej na myśli kompromisy w życiu codziennym i mogę podać trywialny przykładów. Na przykład tak właśnie panowie "poświęcają się" dla swoich żon opuszczając deskę klozetową, a panie nie zostawiają brudnych golarek pod prysznicem, czy też nie używają golarek swoich mężów.

Małe kompromisy mają na celu zminimalizowanie ilości spięć pomiędzy małżonkami. Wtedy zaczniecie się "kłócić" tylko wtedy, gdy jest ku temu powód. Warto też zrozumieć, że konflikty będą zawsze. Naprawdę zawsze. I od nas tylko zależy jak sobie z nimi poradzimy. Czy obrócimy to we wrzaski i rzucanie talerzami, czy w rozmowę o tym co nam się nie spodobało i dążenie do poprawy. Pamiętajmy, że kłótnia wcale nie oznacza końca małżeństwa. O końcu małżeństwa możemy mówić przy okazji zdrady, na wielu poziomach, nie tylko fizycznym. Albo gdy mamy do czynienia z patologicznymi przypadkami, jak znęcanie się psychiczne czy fizyczne. Niektórzy zakwalifikowali by tu także wygaśnięcie uczucia. Jednak ja uważam, że jeśli uczucie było szczere, przy odpowiednich staraniach obydwu stron, można je odzyskać.

Podział obowiązków w domu i zagrodzie także może pomóc we wspólnym przetrwaniu. Oczywiście nie tylko podział, ale i wywiązywanie się z nich. I tak na przykład mój Mąż pokochał łazienkę, zmywarkę, odkurzanie i śmieci, a ja staram się czuwać nad jedzeniem, praniem, resztą domu i rachunkami. Z resztą rzeczy sobie jakoś radzimy i nie będę ukrywać, że czasem robimy sobie "dzień dziecka".

Umówmy się również, że małe przyjemności mają znaczenie. Wspólne posiłki, drobne niespodzianki, buziaki, przytulanki, słowa "proszę", "dziękuję". I najważniejsze "kocham cię", którego nigdy nie jest za mało. Niespodzianki utwierdzą drugą połówkę w przekonaniu, że wciąż coś dla nas znaczy, a miłe zwroty zapewnią, iż nie będzie się czuła jak "popychadło".

Pamiętając o tych kilku rzeczach, już zrobimy pierwszy krok do cholernie szczęśliwego małżeństwa. W prawdzie nie jestem żadnym sajkologiem, żeby udzielać takich rad. Tak mi się po prostu wydaje i już. Takie przemyślenia mnie naszły przy okazji pieczenia polędwicy. To było coś, co zrobiliśmy wspólnie i wierzcie mi, że każde z nas miało w tym swój ogromny wkład.

Polędwica w cieście francuskim jest pomysłem zaczerpniętym z gazety. Z programem, żeby było ciekawiej. Potrzebujemy dość duży kawałek polędwicy wołowej. U nas tym razem były dwie mniejsze wieprzowe. I osobiście uważam, że wołowe byłyby lepsze.

Surową polędwicę trzeba oczyścić, posolić i popieprzyć z wierchu. Następnie podsmażyć na rozgrzanym oleju z każdej strony. Jednak na tyle krótko, aby mięso pozostało soczyste. Podsmażone mięso musi teraz odczekać, aż wystygnie.

W przepisie z gazety następnym istotnym składnikiem było pesto bazyliowe. My postanowiliśmy wykombinować swoje pesto. Zdajemy sobie sprawę z tego, że była to czysta improwizacja. Pesto pozbawione orzeszków i sera. Kombinowaliśmy i wyciągnęliśmy to co akurat mieliśmy na stanie. Do blendera wrzuciliśmy liście z całej doniczki bazylii, sól, pieprz ziołowy i paprykę słodką. Dolaliśmy ze dwie łyżki oliwy z oliwek i wrzuciliśmy opcję turbo na kilka chwil.

Tak przygotowanym pesto obsmarowaliśmy ze wszystkich stron schłodzoną polędwicę i zawinęliśmy wszystko w gotowe ciasto francuskie. Przy okazji tego kroku trzeba się bardzo postarać. Zwijamy na tyle szczelnie i dokładnie, aby mieć pewność, że sos nie będzie wyciekał. Z wierzchu zawiniątko posmarowaliśmy rozbitym jajkiem i wstawilismy do piekarnika. 190 C, polędwica wołowa potrzebuje ok. 40minut, wieprzowej wystarczyło 25 min.

POLĘDWICA W CIEŚCIE FRANCUSKIM:
600g polędwicy wołowej lub wieprzowej
do smaku: sól, pieprz
liście z 1 doniczki bazylii
2 łyżki oliwy
sól, pieprz ziołowy, papryka słodka
1 opakowanie ciasta francuskiego (z Biedronki ;P)
do posmarowania: 1 jajko

niedziela, 30 maja 2010

Żeberka pieczone

Kilka nocy temu w czasie snu zsunęła mi się z palca obrączka. Musiała gdzieś wystrzelić, jak się próbowałam przewrócić na drugą część pleców. Szukaliśmy jej długo i praktycznie wszędzie. Praktycznie, bo w szafkach na przykład nie sprawdzaliśmy... Ale ona po prostu zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu. Jest chyba jeszcze tylko jedna możliwość. Że wpadała tak głęboko w kanapę, że musielibyśmy ją rozpruć.

Nigdy nie wiedziałam, jak to jest. Za to zawsze jak słyszałam, że ktoś zgubił obrączkę, przed oczami ukazywała mi się wizja końca świata. W mojej głowie obrączka powinna być jedna na całe życie. Jeden mąż, jeden ślub, jedna obrączka. Czuję się źle, niepewnie, bezsilnie i po prostu strasznie. Znacie to uczucie, gdy macie wrażenie, że o czymś zapomnieliście. O tak! Właśnie teraz jest u mnie stałe. I chociaż wiem, że małżeńską miłość nosi się tak naprawdę w sercu, brakuje mi mojej obrączki.

Bardzo ambitnie wysłałam wczoraj Męża na wycieczkę z rodzicami. W końcu tak rzadko się widujemy z jednymi i drugimi. Obiad jednak powinien być i pomyślałam sobie, że dam radę. Przeskoczyłam kuchnie wzdłuż i w szerz na jednej nodze. Przesuwałam krzesło z miejsca na miejsce i wierzcie mi - zrobiłam potworny bałagan.

Wieczorem mój Mąż wyciągnął żeberka z zamrażalnika, aby na dzisiaj były gotowe. W prawdzie, gdy je kroiłam były wciąż potwornie zimne, ale nie stawiały oporu. Żeberka kroję zwykle co drugą kostkę, aby jeden kawałek miał jednak trochę mięsa.

Przygotowanie jest bajecznie proste, chociaż trzeba chwilkę postać przy patelni. Pokrojone na kawałki żeberka na rozgrzanym tłuszczu podsmażamy z każdej strony i zdejmujemy z patelni. Tuż przed tym delikatnie solimy. Gdy wszystkie kawałki są zrumienione przygotowujemy taki sobie sosik.

Do miski wrzucamy pieprz biały, pieprz czarny, pieprz ziołowy, papryka słodka, trochę startego imbiru (albo w proszku). Może być liść laurowy i ziele angielskie. Pamiętamy, że na tym etapie już nie używamy żadnej żadnej soli, ani przyprawy z solą. Do przypraw dolewamy sos sojowy, czerwone wino, wodę. Nie trzeba już tłuszczu. Z samych żeberek wytopi się go wystarczająco dużo.

Zrumienione żeberka układamy w rękawie do pieczenia i zalewamy sosikiem. Sosu powinno być na tyle dużo, aby kawałki mięsa były w nim zanurzone chociaż do połowy. Niech pływają. Zamykamy rękaw i zawiniątko umieszczamy w piekarniku na jakieś 2 godziny. Może być trochę dłużej, jeśli lubicie bardziej przypieczone. Temperatura 150 C.

Po 2 godzinach wyciągamy żeberka z piekarnika. Są gotowe do jedzenia. Pyszne, mięciutkie, pachnące winnie. Jeśli nie macie pomysłu na przekąskę, gdy spodziewacie się gości, pokrójcie żeberka na kawałki z jedną kostką i przygotujcie w ten sam sposób. Będą w sam raz na jeden ząb.

ŻEBERKA PIECZONE:
2 pasy żeberek
sól
sos sojowy
czerwone wino wytrawne
woda
pieprz biały, pieprz czarny, pieprz ziołowy,
papryka słodka,
imbir,
liść laurowy
ziele angielskie

Spaghetti - mięsna uczta

Mąż kontratakuje - Spaghetti mięsna uczta, jak na chłopa przystało ;)

Tym razem naprawdę miałem mało czasu, a każdy kto kiedyś mnie widział wie, że lubię porządnie zjeść. Padło na makaron i solidną porcję mięsa z paroma dodatkami, nazywanymi przez ludzi ze sporą wyobraźnią "sosem" :D
Szybka, konkretna akcja zakończona radosnym uśmiechem najedzonej gawiedzi hehe

Makarony są jednym z moich ulubionych podstaw potraw, właściwie powiem szczerze, że makaron z dodatkiem czegokolwiek zdobywa z automatu moje zainteresowanie. Odnośnie kształtu makaronu to nie tylko wnosi wartość wizualną do posiłku, ale często wiąże się z innym składem danej produkcji, co ma ogromny wpływ na smak nawet w obrębie tego samego producenta.

Spaghetti lubię, bo szybko się gotuje i sprawnie nawijane z pomocą łyżki pozwala na odpowiednie tempo konsumpcji bez utraty walorów smakowych.

Rozgrzewamy patelnię z łyżką oliwy z oliwek (wywód na jej temat można przeczytać w moim poprzednim poście) i wrzucamy mięso.

Mięso mielone - ehhh śliskość tego tematu jest porównywalna z teflonem na dobrej patelni. Część ludzi uważa, że kupowanie pakowanego mielonego w sklepie przypomina rosyjską ruletkę, inni nie są tacy zasadniczy. Ja lubię świeże prosto od rzeźnika, najbardziej wieprzowo-wołowe. Ma intensywny smak, dobrą strukturę, po wysmażeniu okazuje się nie być tak tłuste, a nie jest tak twarde jak samo wołowe. W miarę dobrym testem, oprócz oczywistego kryterium smaku, ma ilość tłuszczu na patelni po wysmażeniu mięsa - oczywiście im więcej się go pojawia, tym gorsza jakość mięsa.

Porządnie solimy, posypujemy pieprzem ziołowym i wysmażamy dodając po paru minutach cebulę posiekaną w chaotyczną kostkę. Całość posypujemy suszoną bazylią - ja preferuję świeżą i ilości hurtowe, ale to kwestia gustu. Całość mieszamy z zaangażowaniem ;)

W międzyczasie gotujemy makaron, dorzucam dodatkowo kostkę bulionu "oliwa z oliwek z ziołami". Lubię makaron al dente, aczkolwiek nie za twardy - smak mąki w tle jest wykluczony. Zwykle czas gotowania jest podany na opakowaniu, z mojego doświadczenia wynika, że trzeba do niego dodać kilka minut ;)

Przygotowujemy pomidory z puszki (wydłubujemy zdrewniały/włóknisty środek) i wlewamy razem z sokiem na patelnię. Pomidory najlepsze są całe, wtedy mamy mniejsze ryzyko natrafienia na "odpady" tak jak to może się zdarzyć w przypadku pomidorów kawałkowanych. Z jakością wiąże się cena, ale zawsze można znaleźć jakieś satysfakcjonujące rozwiązanie. Wolę kupić tańsze pomidory w całości, niż droższe w kawałkach.

Na tym etapie warto wrzucić na patelnię kilka ładnych, świeżutkich liści bazylii - wypuszczą cały aromat i uatrakcyjnią wizualnie naszą potrawę.

Końcowym etapem jest słynne już dodanie śmietanki 18%, wymagające pełnego skupienia godnego przemierzającego sawannę polującego lamparta, a jednocześnie luzu niczym Trzej Bolkowie. Tym razem rozmyślałem o tym kiedy wypijemy moje ukochane leżakujące wino - Cune Imperial Gran Reserva 1998. W tym roku mija 12 lat, a to jest optymalny czas dojrzewania rocznika 98 tego regionu i producenta. Ta butelka ma dla mnie specjalne znaczenie. Jestem z niej dumny, ponieważ jest osobistym prezentem od właściciela sieci hiszpańskich restauracji w ramach podziękowania za moją ciężką pracę jako barman i wine/food matchmaker (dobieracz win w sensie? hehehehe, bo sommelier to było by semantyczne nadużycie :D)

Patrząc jak majestatycznie zgęszcza się nasz sos, a właściwie kawał mięcha z dodatkami ;), musimy dopilnować aby nie odparować za dużo wody. Ja stosuję zasadę, że sos jest odpowiedni, jeśli po odgarnięciu części sosu łopatką przez dwie sekundy patelnia zostaje odkryta zanim sosik wróci na swoje miejsce.

Odcedzamy makaron, koniecznie trzeba go zahartować - są dwa proste patenty - makaron wyrzucamy na sitko i potrząsając zlewamy zimną wodą, lub odlewamy sam wrzątek z garnka, dopełniamy zimną wodą, mieszamy łyżką i dopiero wtedy wrzucamy na sitko. Osobiście stosuję metodę nr 2 - makaron jest zahartowany równo i temperatura jest idealna do podania.

Na koniec tarkujemy ser na drobnych oczkach. My uwielbiamy żółty ser i stosujemy zasadę, że im więcej tym lepiej, aczkolwiek 100g wydaje się być rozsądną, standardową dawką ;) Jeśli chodzi o odmianę sera, to największe znaczenie ma twardość serca, a smak jest kwestią preferencji - mnie do tej potrawy pasuje porządny edamski.

Micha/talerz, makaron, solidna porcja sosu, żółty ser, bazylia do przybrania i voila!

SKŁADNIKI: (tradycyjnie na 4 osoby lub para na 2 dni)
400/500g makaronu spaghetti - paczka, producent wedle uznania
0,5 kg mięsa mielonego wołowe/wieprzowe/drobiowe
2 puchy pomidorów w puszce
2 duże cebule
Bazylia - świeża i suszona
100 ml śmietanki 18%
100 g (min.) żółtego sera - potarkowane
1 kostka Bulionu "oliwa z oliwek z ziołami"
Sól, pieprz ziołowy, oliwa z oliwek