Dzisiejszy zaległy wpis z zupą szczawiową umieszczam ogarnięta potwornym bólem całego ciała centralizującym się w lewym kolanie. Dostałam wskazówkę od Pauliny, aby chwilowo nazwę bloga zmienić z "Żona w kuchni" na "Żona w gipsie". Od tej samej Pauliny, z którą to miałyśmy zatańczyć ostatnią piosenkę. Tuż przed wyjściem - dosłownie dwie minuty. Po fakcie sąsiad nas oświecił, że nigdy nie robi się nic co ostatnie, bo tak się zawsze kończy ;P
Wiecie co jest najgorsze? Poza tym, że na to nasze drugie piętro nie ma żadnej windy? No i wciąż nie ma prądu po pożarze, przez co panowie wnosili mnie zupełnie po ciemku... Najgorsza jest tzw. to-a-le-ta. Począwszy od gipsu, który jest odrobinę zbyt wysoko, co trochę mi przeszkadza swobodnie usiąść gdziekolwiek łącznie z sedesem. Poprzez zbyt ciężki gips, który jak tylko próbuję chwilę postać, dosłownie ciągnie mnie w dół. Kończąc na gipsie w ogóle, który uniemożliwia mi wejście pod prysznic!!! Nienawidzę tego uczucia. I już nawet głowa zaczyna mnie trochę swędzieć :(
Ach no i spanie... Spanie po prostu graniczy z cudem. Pamiętajcie zatem, że jak przyjdzie Wam ochota na ostatni taniec, po prostu go zaniechajcie. Będzie bezpieczniej. Jak napisał znajomy na facebook'u fatum wciąż nie opuszcza kowalczykowej podstawowej komórki społecznej. Powiedziałabym nawet więcej. Mam wrażenie, że dopiero się rozkręca. Tak się zastanawiam, może bezpieczniej będzie jeśli nie polecimy na rocznicę ślubu do Paryża?? I w ogóle zamkniemy się w domu na cztery spusty......
Opowiem Wam jeszcze coś. W piątek zaplanowałyśmy z sąsiadką wczesną wycieczkę do Szadółek. W Fashion House'ie ogłosili 90% wyprzedaż. Zahaczając o laboratorium, aby zbadać moją prolaktynę, wyjechałyśmy później niż planowałyśmy. Do Szadółek nie dojechałyśmy. Utknęłyśmy w gigantycznym korku pierw na Kartuskiej. Próbowałyśmy dojechać jeszcze z kilku innych stron, ale na darmo. Wiedziałyśmy o planowanych strajkach Energi i innych wypadkach i korkach, więc dzielnie zawróciłyśmy, na pocieszenie zajeżdżając do mojego ulubionego mięsnego.
Dobre mięso w Gdańsku jest niesamowicie trudno dostać. Wypróbowałam już wiele źródeł. Wciąż jednak się upieram, że najlepsze jest na Morenie. Jest na tyle dobre, że wolę wyciągnąć z zamrażarki mięso morenowe niż świeże mięso z każdego innego mięsnego. A to chyba o czymś świadczy.
Pomysł na szczawiową przyszedł mi do głowy, gdy zobaczyłam w warzywniaku świeży szczaw. Bo ze słoiczka to nie to samo. Właśnie dlatego lubię maj i czerwiec i jeszcze kilka innych słonecznych miesięcy. Można wtedy dostać dużo zieleniny i warzyw i owoców i wszystkiego "co tygryski lubią najbardziej". Poza szczawiem zakupiłam jeszcze drugą tonę szpinaku, z którego przyrządzania sprawozdanie pojawi się wieczorem.
Tak się składa, że akurat wczoraj, gdy noga mnie cholernie bolała i byłam tym wymęczona, na obiad gotowa już była szczawiowa ugotowana w piątek. Czekała sobie taka pyszna tylko na podgrzanie.
W mojej kuchni zupa zawsze powstaje na bazie wywaru z jakiejś kości. Koniecznie z kawałkami mięsa. Tym razem poszłam na łatwiznę i po prostu nastawiłam skrzydełka kurze z solą i pieprzem. Gdy woda zawrzała trzeba było zebrać szumę. Nie wiem czy w ogóle istnieje takie pojęcie w słowniku. Ja się gdzieś tak nauczyłam to nazywać. Gdy woda z kośćmi zaczyna wrzeć, an powierzchni zbiera się taka brudna piana. To właśnie nazywa się szumą w mojej kuchni.
Można też zupę przelać wtedy przez metalowe sitko, ale gdy po zawrzeniu wywar jeszcze się trochę zagotuje i szuma zrobi się bardziej stała.
W czasie, gdy wywar się gotuje, przygotowujemy pozostałe składniki do zupy.
Po pierwsze szczaw. Trzeba dokładnie umyć i pociąć liście (bez łodyg). Na patelni rozgrzewamy odrobinę masła i podsmażamy liście. Zdziwicie się bardzo, jak szybko zmniejsza się ich rozmiar. Z trzech pęczków szczawiu wyszło mi z pół patelni paciaji szczawiowej. Od razu zapowiem, że fakt iż szczaw zmienia kolor na brudny zielony, jest zupełnie normalny.
Również w piątek pojawił się przepis na szczawiową u Nicole, której bloga lubię sobie podczytywać. W prawdzie gdy planowałam obiad Kowalczyków jeszcze o tym nie wiedziałam. Anyway... Nicole kolor szczawiu określiła jako moro-khaki. I wydaje mi się, że to właśnie określenie jest super trafione. Zauważyłam kilka różnić. Kilka dosłownie. Ale minimalnych. Szkoda, że mieszka w Wawie, bo bym zaproponowała wymianę i porównanie smaków ;P
Podsmażony szczaw wrzucimy do zupy prawie pod koniec przygotowywania. Wcześniej jednak trzeba jeszcze przygotować inne warzywa. Standardowo włoszczyznę: pietruszkę, seler, por, marchewkę. I obowiązkowo ziemniaki. Mogą być zwykłe, mogą być młode, albo jak w tym przypadku u mnie Potatki. Dodam tylko, że jeśli młode, to tylko skrobane.
W jeszcze innym garnku gotujemy na twardo jajka. Dużo jajek. Przynajmniej u Kowalczyków tych jajek w szczawiowej jest dużo. Mój Mąż uważa, że im więcej tym lepiej. Ja osobiście jadłabym same żółtka, ale nie bierzcie ze mnie przykładu.
Ugotowane jajka obieramy i kroimy na przykład na ćwiartki.
Wszystkie warzywa wrzucamy do wywaru. Muszą się podgotować z 20 minut. Dodajemy śmietanę/nkę do zup. Polecam wcześniej ją w miseczce dokładnie wymieszać z odrobiną delikatnie przestudzonego wywaru z zupy. Dopiero później wlać do zupy i jeszcze raz energicznie zamieszać. Zmniejszymy w ten sposób prawdopodobieństwo ścięcia się śmietany na białe grudki.
Właśnie do takiej białej zupy z warzywami dodajemy podsmażony wcześniej szczaw i ugotowane jajka. Na koniec próbujemy czy nie trzeba dodać jakichś przypraw. Proponuję jeszcze chwilę podgotować, aby się przegryzło. I gotowe...
ZUPA ZE ŚWIEŻEGO SZCZAWIU:
5 skrzydełek kurzych
2 l wody
2 łyżeczki soli
pieprz
3 pęczki świeżego szczawiu
kawałek masła
1 pietruszka
1/4 selera
por
5 marchwi
600 g ziemniaków
400 ml śmietany do zup
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz