poniedziałek, 24 maja 2010

Usunąć szwy, czy nie - oto jest pytanie. Najprostszy truskawkowy podwieczorek.

Po praktycznie nieprzespanej nocy, obudzona drastycznie przez męża składającego kanapę, a później przez pana koszącego trawnik posiadłości obok, z wielkim trudem doczłapałam się do lekarza. Dzięki uprzejmości sąsiadki oczywiście.

Przy wypisie z giżyckiego szpitala poza serią niesmacznych specyfików oraz nieustannym leżeniem zalecono mi kontrolę w poradni ortopedycznej właśnie w dniu dzisiejszym. Trzeba było zrobić dwie ważne rzeczy: sprawdzić, czy nie zbiera się w kolanie płyn oraz usunąć szwy. No i tu właśnie pojawił się pewien problem. Autentycznie na moim kolanie toczy się obecnie wojna Giżycko kontra Gdańsk.

Lekarz giżycki, porządny wysoki facet, któremu zaufałam na tyle, aby oddać w jego ręce kolano, polecił usunięcie szwów po dniach pięciu, a więc dziś. Lekarz gdański, niewysoki, siwy człowieczek, którego dzisiaj widziałam pierwszy raz na oczy, okrzyknął ten termin zbyt wczesnym i zasugerował wrócić za tydzień. Na dodatek Mąż mój i teść uważają, że za tydzień będzie już za późno.

Właściwie nie robiło by mi to żadnej różnicy, w końcu na szwach jeszcze się zbyt dobrze nie znam. Gdyby tylko nie fakt, że z jednej strony słyszę, iż jest za wcześnie i usuwając szew w dniu dzisiejszym wszystko mi się rozejdzie. Z drugiej strony natomiast przeważają głosy, że gdy szew śródskórny zostanie usunięty za późno (czytaj za tydzień), to właśnie on rozerwie mi na nowo ranę.

Stąd właśnie moje pytanie rangi szekspirowskiego "to be or not to be". W sumie uważam to wszystko za frustrujące. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego chociaż w takiej kwestii, medycyna nie może się zgadzać? Czym się różni lekarz z Gdańska od tego z Giżycka? I co ja do jasnej ciasnej mam teraz zrobić??

Po takim poranku nie odczuwam ani grama ochoty na przygotowanie czegokolwiek. Moje lenistwo i niechęć są dodatkowo potęgowane przez naturę. Po prawie trzech miesiącach przyjmowania leków, moje ciało postanowiło sobie w końcu przypomnieć, że jestem kobietą. Yyy... i może na tym skończę.

Obiad po raz pierwszy od dłuższego czasu przygotował dzisiaj mój Mąż, co jest miłą odmianą. Prawdę mówiąc domowy posiłek nie przygotowany własnymi siłami, potrafi smakować o wiele bardziej przyjemnie. A przede wszystkim zaskakująco!

Na deser natomiast, Moi Drodzy, kompletne lenistwo. Ani krzty przysmaku przygotowanego własnymi siłami. Idealny podwieczorek dla studentów lubiących dobre, ale nie mających czasu na wymyślne przygotowania. Potrzebujemy jedynie odwiedzić warzywniak i jakiś inny sklep.

Uwaga uwaga! Dzisiaj w roli głównej świeże truskawki z kawałkiem kupnego ciasta. Truskawki kupione wracając od lekarza przy użyciu sąsiadki ;P Trafiły się piękne, olbrzymie, intensywnie czerwone i to co najważniejsze smaczne. Ciasto "Strawberry Cake" Dan Cake wracając z pracy zakupił dla mnie Mąż. W prawdzie z tych ciast najbardziej lubię kiwiowe, ale miałam na nie już tak długo ochotę, że grzechem byłoby pisnąć chociaż słowo niezadowolenia.

Przygotowanie jest bajecznie proste. Trzeba umyć kilka truskawek, wyłożyć na talerz. Na ten sam talerz położyć ukrojony kawałek ciasta. Zjadamy truskawki zagryzając kęsem ciasta. Albo na odwrót. To zależy od tego jakie są wasze preferencje smakowe. Gorąco polecam!

CIASTO ZE ŚWIEŻYMI TRUSKAWKAMI:
8 świeżych umytych całych truskawek
2 kawałki ciasta Dan Cake "Strawberry Cake"

W bardziej sprzyjających warunkach z tymi truskawkami wyczyniałabym zupełnie inne wariacje. Coś z mascarpone, albo lody, albo chociaż koktail. Ale nie dziś. Mam jednak nadzieję, że zdążę przygotować coś bardziej godnego uwagi zanim skończą się truskawki w sklepach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz