Kładę się z bardzo dziwnym uczuciem, że coś tracę i że jest mi smutno. Być może dlatego, że po tylu latach wkładania całej siebie w działalność samorządową, rezygnacja kroi moje serce na drobniutkie kawałeczki. Być może z powodu tak bardzo nieodpowiedzialnego zachowania moich następców. Oczywiście niektórych, żeby nie było. Być może dlatego, że zaczęłam się martwić o studentów... Na dodatek boli mnie głowa, ucho i jestem pewna, że zaczynam się rozchorowywać.
Jak na złość panowie naprawili dzisiaj prąd. Tak nas straszyli, że tydzień, a uwinęli się jeden dzień. Nawet trochę szkoda, bo taki dzień bez elektryczności bardzo ożywił nasze konwersacje. Chociaż na nasze rozmowy i tak nie ma co narzekać, jednak chwila bez brzęczącego radia czy telewizora uwolniła pewną esencję. Naprawdę polecam wszystkim jeden dzień bez prądu.
Mój Mąż mówi, że gdybyśmy mieszkali w południowej Polsce, dałby sobie rękę uciąć, że zaraz trafi nas trzęsienie ziemi rozwali cały budynek. Wciąż mamy uczucie, że pecha będzie ciąg dalszy. Nie obstawiamy już nawet co się może stać, bo jeszcze okazałoby się, że naszej najgorsze myśli sprawdziłyby się. Za to uruchomiliśmy całą serię żartów na ten temat. Jak tylko uzbiera się przyzwoita ich ilość, uwiecznię je na blogu tutaj.
Umówiliśmy się wczoraj ze znajomymi Adama na małe odwiedziny. Bardzo byliśmy ciekawi nowego mieszkania, ciężarnego brzucha Aśki, trasy koncertowej Sebka. Przede wszystkim jednak w naszym zaganianym uczelniano/szpitalowo/samorządowo/katastrofowym życiu potwornie tęsknimy za ludźmi. Sąsiedzi z dołu też już wrócili, więc druga para rąk do kuchennych podbojów jest już w pobliżu ;P
Z Magdą niesamowicie przyjemnie spędza się czas w kuchni. Gdy byłam w liceum, nauczyłam się pichcić przy telewizorze, bo jestem z tych, do których ciągle coś musi gadać. Cisza mnie przeraża, męczy i denerwuje. Muszę jednak przyznać, że towarzystwo żadnego serialu nie pokona Magdy i już! Trudno mi nawet powiedzieć, co wspominam najlepiej. Mamy już na koncie nawet wspólny tłusty czwartek, kiedy przygotowałyśmy mega wielką górę faworków oraz mniejszą kupkę pączków. Sprawnie nam też poszła taśmowa wręcz produkcja pierogów. Pierwszy raz w życiu bardziej smakowały mi z mięsem niż ruskie. Nasi panowie natomiast są ekspertami w przygotowywaniu sushi. Wierzcie mi, że nie jedliście lepszego od tego, które ja mam w domu. Wspólne posiłki z Jeleniami stały się już swego rodzaju tradycją.
No więc dzisiaj zrobiłyśmy sałatkę owocową. (Zdjęcia są, ale nie udało mi się jeszcze zgrać na komputer. Obiecuję jednak uzupełnić wpis o kilka z nich.) Wyszła całkiem pyszna i cieszę się, że wyniosłam z domu tylko jedną michę. Śniadanie będzie przepyszne! Zaczęłyśmy od krojenia bananów. Na dość duże, nieregularne kawałki. Banana trzeba czuć pod zębami. Nie ma nic gorszego niż sałatka z drobniutkich, malutkich fragmentów owoców. Przecież każde jedzenie może być ucztą dla duszy, wystarczy je odpowiednio przyrządzić. Nie ma nic wspanialszego niż za każdym przerzuceniem języka napotkanie na inny owoc. Rozgryzienie go i uczucie rozpływającego się jego soku po całych ustach, rozpoznanie go... I na koniec połączenie tego smaku z następnym czy poprzednim napotkanym owocem. To wszystko przynosi słoneczną radość nawet w najbardziej pochmurny dzień.
Banany trzeba w miarę szybko skropić sokiem z cytryny. Również jabłka po pokrojeniu trzeba zlać sokiem z cytryny. Dodałyśmy jeszcze przekrojone na pół winogrona czerwone z wydłubanymi pestkami. Nie można o nich zapomnieć. Są praktycznie jedynym słodkim elementem tej akurat sałatki. Wśród innych słodkich owoców wygrywają przede wszystkim dlatego, że nie są tak mdłe, są soczyste i o lekkiej, nie mięsistej konsystencji. Dorzucamy jeszcze pociachane truskawki. I oczywiście czerwonego grejfruta, koniecznie z usuniętymi skórkami. Grejfrutowe skórki są najbardziej gorzką rzeczą, jaką udało mi się w życiu zjeść. Za to miąższ jest NIE-SA-MO-WI-TY. W planach były jeszcze mandarynki i melon miodowy. Na melona nie było już czasu, a mandarynki były wstrętne. Nie nadają się chyba nawet na ciasto pyszne Nigellowe mandarynkowe.
Wszystkie składniki delikatnie trzeba wymieszać i na koniec dodać Amaretto, dość potężnym strumieniem wlane. Fuzja smaków niezapomniana. Ta sałatka jest najlepszym dowodem na to, jak robi się coś na oko i smak. Z reguły jeśli proporcje kolorów są w miarę zrównoważone, sałatka jest już dobra. Jednak zwłaszcza w porach roku nieletnich może okazać się, że przed skończeniem pracy trzeba spróbować sałatkę. W razie czego dodajemy poszczególne składniki wg uznania.
SAŁATKA OWOCOWA:
10 małych bananów
kiść czerwonych winogron
0,5 kg truskawek
4 jabłka (najlepiej twarde i trochę kwaskowate)
2 duże czerwone grejfruty
2 cytryny (do skropienia bananów i jabłek)
1 szklanka Amaretto
Można jeszcze dodać:
mandarynki (koniecznie soczyste)
ananasa
brzoskwinie
melona
arbuza
kiwi
Wieczór był miły, przepełniony żartami, opowieściami i przemiłym towarzystwem. No i pierwszy raz w życiu widziałam w ścianie kafelkowy grzejnik w łazience. Nie wiem jeszcze na jakiej zasadzie działa, ale pomysł jest świetny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hehehe sałateczka w dechę - szczególnie wysoka zawartość amaretto uprzyjemnia dłuższą konsumpcję :D
OdpowiedzUsuń