Patrzę na ostatni swój post z października roku UBIEGŁEGO i jest mi szalenie przykro, że zostawiłam swojego bloga na tak długi czas. Myślę sobie dlaczego tak się stało i przestaje mi być przykro :P Wraz z przyjściem Piotrka, mój świat autentycznie wywrócił się do góry nogami. Już nic nie jest takie samo. Ale oczywiście nie w złym znaczeniu! Świat po prostu nabrał kolorów! Stał się ciekawszy, przyjemniejszy i jeszcze bardziej wart obserwowania.
Macierzyństwo jest wspaniałym "stanem". Pozwala dorosnąć, zajrzeć wgłąb siebie, wziąć na siebie ogromną odpowiedzialność i codziennie obserwować mały cud, który rośnie i rozwija się w expresowym tempie. To są przyjemne chwile szczęścia, zadowolenia, euforii, dumy, ale równie piękne chwile niepewności i lęku. Bo żeby nie było - nie zawsze jest łatwo, czasem jest cholernie trudno i to właśnie jest najpiękniejsze.
Oczywiście nie porzuciłam swojego hobby, jakim jest urzędowanie w kuchni. Po prostu czas, który poświęciłabym na pisanie, przeznaczyłam dla swojego dziecka, siebie i męża.
Z macierzyństwem jest jeszcze jedna rzecz, która w uprawianiu mojego hobby przeszkadza. Zaczynając od tego, że w ciąży się zmieniają smaki. I gdy w ciągu 9 miesięcy zdążyłam się już do nich przyzwyczaić, rozpoznać na nowo, po porodzie czekało mnie znowu to samo. Nie wyobrażacie sobie nawet, ile w tym czasie zrobiłam obrzydliwych w smaku potraw!
Z czasem, gdy dziecko zaczyna jeść to co my, nadchodzi zmiana następna. Zmiana na zdrowe :P W naszym przypadku polegała ona głównie na ograniczeniu soli i zamianie jej na sól niskosodową. A i jeszcze zrezygnowaliśmy ze smażonego. Teraz sporadycznie jadamy klasycznego schabowego. Nauczyłam się za to wielu innych przepyszności i postaram się w najbliższym czasie podzielić się nimi z Wami.
A teraz trochę na słodko. Ciasto, o którym śniłam sobie kilka miesięcy i w końcu je popełniłam. Marchewkowe! W ogóle nie trudne!
Zaczęłam od zmiksowania marchwi. Później dodałam wszystkie pozostałe składniki (poza sodą) i dokładnie wymieszałam. Można tez to zrobić mikserem. Sodę wsypałam na sam koniec i tylko chwilę wymieszałam. Gotową masę wlałam na blachę i piekłam w piekarniku ok. 40 minut w temp. 180 st. C.
Upieczone ciasto wystawiłam do ostygnięcia. Gdy było już zupełnie chłodne, przygotowałam krem.
Marcepan zmiksowałam ze śmietanką. Cały czas miksując partiami dodawałam masło. Do smaku doprawiłam cukrem pudrem i sokiem z cytryny. I już. Ciasto przekroiłam w poprzek na pół. Przełożyłam 1/3 kremu. Pozostałe 2/3 posłużyły do posmarowania wierzchu i boków. Na koniec na wierzchu ułożyłam ozdobne marcepanowe marchewki.
Tak przygotowane ciasto można już spokojnie zajadać. Mi jednak smakowało bardziej, gdy postało trochę w lodówce.
CIASTO MARCHEWKOWE:
500 g marchwi surowej
360 g mąki pszennej
250 g cukru
4 jajka
230 g oleju
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 op. przyprawy korzennej do pierników
1 łyżeczka sody
KREM:
250 g masła miękkiego
150 g masy marcepanowej (albo i więcej :P)
1 łyżeczka soku z cytryny
2 łyżki śmietany kremówki
1 łyżka cukru pudru
czwartek, 4 lipca 2013
sobota, 6 października 2012
Torcik bezowy z kremem z serka mascarpone
Czekałam z umieszczeniem tego wpisu dość długo, aby w pierwszej kolejności ukazał się w RemediuM. Ten torcik bezowy był udoskonalany prawie całe wakacje. Pierwszą wersję jadłam u słynnego Dekera i ona zachwyciła mnie na początek. Następną próbowałam w Uphagenie na chrzcinach Piotrka. Później próbowałam jeszcze kilka "nędznych imitacji", ale coś prawdziwie pysznego, co zmusiło mnie do samodzielnego wykonania torcika bezowego z mascarpone, jadłam w Giżycku w restauracji w St.Bruno. Gorąco polecam, jeśli będziecie na Mazurach.
Swoją wersję torcika doprowadziłam do perfekcji dopiero na pierwsze urodziny Piotrka, czyli właściwie całkiem niedawno. Został on, torcik nie Piotrek, wręcz pochłonięty w trybie natychmiastowym :) Naprawdę polecam, bo, jak to napisałam w RemediuM, "deser w sam raz do kawy, czy herbaty, nic skomplikowanego w procesie produkcji, niesamowity w smaku, rzekłabym nawet, że nieprzyzwoicie pyszny..." I tego zdania będę się trzymać!
Zaczynamy od przygotowania spodów bezowych. Do białek dodajemy szczyptę soli i ubijamy na sztywną pianę stopniowo dodając cukier. Ilość cukru dodajemy wg uznania. Niektóre źródła podają, że na każde jajko powinno się dać ok. 50g cukru. Jestem jednak pewną, że ja dałam mniej, bo nie lubię bezy zbyt słodkiej.
Naczynie, w którym ubijamy pianę oraz ubijaki muszą być idealnie czyste i suche. Najmniejsza ilość tłuszczu na nich sprawi, że białka będą się o wiele trudniej ubijak, gdyż pęcherzyki powietrza nie będą mogły tak łatwo krążyć, czy wędrować :P To nas z kolei prowadzi do tego, iż białka powinny być dokładnie oddzielone od żółtek, co biorąc pod uwagę, że żółtko to sam tłuszcz, ma sens, prawda?
Ubita dobrze piana, to taka, która nie zmienia kształtu nawet po odwróceniu miski do góry nogami.
Ubitą pianę dzielimy na dwie części i rozsmarowujemy z nich dwa krążki o grubości 3-4 cm na papierze do pieczenia. Tak przygotowane suszymy w piekarniku 2-3 godziny w temperaturze 90-130° C. Gdy bezy są już gotowe, wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczki i pozostawiamy do ostygnięcia.
Bezy stygną, a my przygotowujemy krem. Na patelni bez tłuszczu prażymy migdały i posiekane orzechy włoskie. Na koniec dodajemy posiekane daktyle i zestawiamy patelnię z palnika. Zostawiamy bakalie do ostygnięcia. W dużej misce ucieramy mascarpone z kajmakiem. Dodajemy przygotowane wcześniej bakalie. Mieszamy. W wersji luksusowej dodajemy jeszcze 2-3 żółtka ubite na parze. Masa będzie wtedy bardziej stała.
Na ostudzony krążek bezowy nakładamy krem, przykrywamy drugim krążkiem. Lekko dociskamy. Wstawiamy do lodówki na 2-3 godziny. (Ale znam takich, którzy zaczęliby od razu jeść :P)
TORCIK BEZOWY Z KREMEM Z SERKA MASCARPONE:
8 białek jaj
cukier
500g serka mascarpone
ok 170 g masy kajmakowej (może być mniej)
Bakalie (u mnie):
100 g daktyli
100 g orzechów włoskich
100 g migdałów (płatki, słupki)
środa, 16 maja 2012
Krewetki w pietruszce i czosnku
Piotrek jest wesoły i pocieszny. Robi najfajniejsze miny pod słońcem. Dużo się śmieje i wariuje. Płacze raczej rzadko. Nawet na zdjęciach ciężko złapać grymas inny niż promienny uśmiech. Dwa dni temu cały dzień przemieszczał się po domu i mówił "blablablablablablablabla...". I tak w kółko. Od chwili gdy się obudził, aż do zaśnięcia. Dzisiaj naśladował piłę, albo jakiś niezbyt przyjaźnie brzmiący motor. W nocy siadał, wstawał, kręcił się na bani. Jakież było moje zdziwienie, gdy zorientowałam się, że on wciąż śpi! A na koniec, ululany dla uspokojenia, śpiąc zaczął się śmiać. Każdego dnia przynosi mi mnóstwo radości.
W ciągu weekendu aż się dziwnie czułam śmiejąc się z Piotrkiem. Nie dość, że miałam wrażenie, iż powinnam być w Wałczu, to jeszcze spędzałam miło czas z dzieckiem. Okrutne były wyrzuty sumienia. Swoją drogą, jeśli spotkam kiedyś tego lekarza, co odsyłał tatę do domu, urwę mu głowę. Oj ciężkie to były dni. Zdarzyło się Wam kiedyś bać odebrać telefon. Przez cztery dni odbierałam telefony z Wałcza z sercem w skarpetkach. Naprawdę bardzo się martwiłam. Teraz też się przejmuję, ale moja niedokończona wiedza medyczna pozwala trochę odetchnąć. No i nie ukrywam, że Mąż lekarz w domu też pomaga co nieco zrozumieć i przetrwać.
Mam nadzieję, że tata szybko dojdzie do siebie. Założę się, że go nosi, że nie może pograć w siatkówkę na przykład, albo pójść z psami na spacer. Zawsze był bardzo aktywny. Liczę na to, że dalej tak będzie. Musi tylko wydobrzeć.
Kiedyś gdy się denerwowałam, w kuchni był ciągły ruch. Powstawała potrawa za potrawą. Teraz mam na takie zatapianie się w kuchni mniej czasu. Dużo za to myślałam o gotowaniu. W głowie kłębią się pomysły. Trzeba je tylko zrealizować. Od rozmowy z panią Rektor o krewetkach chciało mi się krewetek. Późniejsza posiadówa na skype z Magdą i Tomkiem, którzy rozpływali się nad australijskimi "pronsami", chęć zamieniła w małą obsesję. Dzisiaj powstały krewetki u nas. Są prze-pysz-ne!
Kupiliśmy kilogram krewetek tygrysich. Wczoraj wieczorem przygotowałam marynatę: do blendera wrzuciłam parę ząbków czosnku, trzy pęczki natki pietruszki, trochę oliwy i sos sojowy. Wszystko razem zmieliłam i już marynata gotowa. Ile czosnku wrzucić, zależy od upodobań zjadaczy. Ja dałam chyba 5 i było w sam raz. Ale wydaje mi się, że jeszcze jeden mógłby zepsuć potrawę.
Krewetki obtoczone w marynacie czekały w lodówce całą noc. Wyciągnęłam je godzinę przed smażeniem, żeby nie były zimne. Na patelnię bez tłuszczu (!) wrzucałam po kilka krewetek. Jedną stronę smażyłam pod przykryciem, następnie przewracałam krewetki na drugą stronę i pozwalałam się im trochę przysmażyć. Zdjęte z patelni były gotowe do jedzenia. Niebo w gębie!
KREWETKI W PIETRUSZCE I CZOSNKU
1 kg krewetek tygrysich (najlepiej już obranych)
5 ząbków czosnku
3 pęczki natki pietruszki
4 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżka sosu sojowego
W ciągu weekendu aż się dziwnie czułam śmiejąc się z Piotrkiem. Nie dość, że miałam wrażenie, iż powinnam być w Wałczu, to jeszcze spędzałam miło czas z dzieckiem. Okrutne były wyrzuty sumienia. Swoją drogą, jeśli spotkam kiedyś tego lekarza, co odsyłał tatę do domu, urwę mu głowę. Oj ciężkie to były dni. Zdarzyło się Wam kiedyś bać odebrać telefon. Przez cztery dni odbierałam telefony z Wałcza z sercem w skarpetkach. Naprawdę bardzo się martwiłam. Teraz też się przejmuję, ale moja niedokończona wiedza medyczna pozwala trochę odetchnąć. No i nie ukrywam, że Mąż lekarz w domu też pomaga co nieco zrozumieć i przetrwać.
Mam nadzieję, że tata szybko dojdzie do siebie. Założę się, że go nosi, że nie może pograć w siatkówkę na przykład, albo pójść z psami na spacer. Zawsze był bardzo aktywny. Liczę na to, że dalej tak będzie. Musi tylko wydobrzeć.
Kiedyś gdy się denerwowałam, w kuchni był ciągły ruch. Powstawała potrawa za potrawą. Teraz mam na takie zatapianie się w kuchni mniej czasu. Dużo za to myślałam o gotowaniu. W głowie kłębią się pomysły. Trzeba je tylko zrealizować. Od rozmowy z panią Rektor o krewetkach chciało mi się krewetek. Późniejsza posiadówa na skype z Magdą i Tomkiem, którzy rozpływali się nad australijskimi "pronsami", chęć zamieniła w małą obsesję. Dzisiaj powstały krewetki u nas. Są prze-pysz-ne!
Kupiliśmy kilogram krewetek tygrysich. Wczoraj wieczorem przygotowałam marynatę: do blendera wrzuciłam parę ząbków czosnku, trzy pęczki natki pietruszki, trochę oliwy i sos sojowy. Wszystko razem zmieliłam i już marynata gotowa. Ile czosnku wrzucić, zależy od upodobań zjadaczy. Ja dałam chyba 5 i było w sam raz. Ale wydaje mi się, że jeszcze jeden mógłby zepsuć potrawę.
Krewetki obtoczone w marynacie czekały w lodówce całą noc. Wyciągnęłam je godzinę przed smażeniem, żeby nie były zimne. Na patelnię bez tłuszczu (!) wrzucałam po kilka krewetek. Jedną stronę smażyłam pod przykryciem, następnie przewracałam krewetki na drugą stronę i pozwalałam się im trochę przysmażyć. Zdjęte z patelni były gotowe do jedzenia. Niebo w gębie!
KREWETKI W PIETRUSZCE I CZOSNKU
1 kg krewetek tygrysich (najlepiej już obranych)
5 ząbków czosnku
3 pęczki natki pietruszki
4 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżka sosu sojowego
piątek, 4 maja 2012
Sałatka z Mango
Maj rozpoczął się bardzo intensywnie. Prażące słońce, żadnej chmurki na niebie - no... może pomijając dzisiejszy dzień. Mnóstwo zaliczeń, jeszcze więcej nauki, końcówka przeprowadzki. I to wszystko akurat wtedy, gdy nie chce się nic, tylko bawić z dzieckiem, które z dnia na dzień nabywa coraz więcej nowych umiejętności.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze coraz więcej samorządowych spraw. Już wiem, że ciężko mi będzie w przyszłości bez podobnej aktywności. I znając siebie, tą energię spożytkuję w przyszłej ewentualnej pracy na wymyślanie nowych i udoskonalanie starych projektów.
Dzisiaj samorząd wygląda zupełnie inaczej, niż za czasów, gdy zaczynałam. Są inne zwyczaje, inne rzeczy są ważne, inne sprawy są priorytetowe. Kultura pracy jest zupełnie inna. Ale w sumie dzięki tym właśnie odmiennościom wciąż mogę robić to co lubię, bo akurat do tego sektora działań nie ma zbyt wiele chętnych dusz.
Mimo tych wszystkich odmienności, przez ostatnich parę dni, gdy zachodzę do USSowego biura, mam wrażenie, że czas jakby się cofnął. Obserwuję sobie po cichu działania koordynatorów Medykaliów i nie mogę wyjść z podziwu. I chociaż kocham Paulinę, myślę, iż fakt, że jej nie ma wyszedł na dobre moim kolegom. Ze świadomością, że muszą całe Medykalia zorganizować sami, bardzo szybko dojrzeli. Ten prjekt jest przygotowany bardzo dobrze. A ta wczorajsza lista kto zasłużył na identyfikator i przywileje, a kto nie sprawiła, że nie mogę wyjść z podziwu. Brakowało mi tego w ubiegłym roku, a w tym roku z przyjemnością obserwuję ich pracę z boku. Wciąż uważam, że dałoby się znaleźć więcej sponsorów, ale wiem z kolei, że niektórzy naprawdę intensywnie zajęli się nawet tym, tylko mało która firma chce inwestować w jakieś tam Medykalia GUMedu. Zwłaszcza w obliczu zbliżających się imprez EURO.
W każdym razie zapraszamy na Medykalia 2012 :)
Mąż parę miesięcy temu pokazał mi co to jest mango. Wiem, to może śmieszne, że nigdy wcześniej go nie jadłam. Przez ostatnie miesiące nadrabiam i jem mango bardzo dużo. Chociaż najlepsze jest "mango po prostu", pomyślałam sobie, żeby zrobić do łososia mangową sałatkę. Jest bajecznie prosta i pyszna!
Pierw trzeba obrać i pokroić mango na kawałki najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Wrzucamy je do mieszanki sałat. Są dostępne praktycznie w każdym sklepie. Ja najbardziej lubię sałaty z rukolą. I pomyśleć, że kiedyś rukoli nie znosiłam. Po ciąży smaki potrafią się diametralnie zmienić.
Mieszamy sałaty z mango i przygotowujemy sosik. Do naczynia wlewamy sok z 1 cytryny, sok z 1 limonki i 2 łyżki syropu klonowego. Dodałam jeszcze 1 łyżkę "Golden syrup", aby było coś gęstszego. Zamiast tego można dodać lejącego miodu. Wszystko dokładnie mieszamy. Powinien wyjść słodko-kwaśny sos, którym polewamy sałatkę. Dokładnie mieszamy.
Na koniec posypujemy prażonym na patelni słonecznikiem w ilości wg upodobań.
Sałatka z mango nadaje się na śniadanie, do obiadu, na kolację, do grilla i pewnie jeszcze wiele wiele innych...
SAŁATKA Z MANGO:
4 średnie mango
mieszanka sałat (1 paczka)
SOS SŁODKO-KWAŚNY:
sok z 1 cytryny
sok z 1 limonki
2 łyżki syropu klonowego
1 łyżka Golden syrup
słonecznik łuskany
poniedziałek, 19 marca 2012
Łosoś... po prostu... atlantycki
Oj bardzo długo mnie nie było. Ciąża dla mojego żołądka była istną torturą, ale każdy inny aspekt tego okresu wspominam bardzo przyjemnie. Mały Piotrek urodził się 18go września 2011 i wiecie co... wcale nie był taki mały ;P Zdrowy, mięsisty chłopak, jak ostatnio ktoś na wieśbuku napisał, aż chciałoby się go zjeść.
Wracając do jedzenia, uzbierałam malutki katalog ze zdjęciami pyszności, które towarzyszyły mi w ciąży i przez pierwsze pół roku macierzyństwa. (O tak! Piotrek wczoraj skończył 6 miesięcy!) Mimo iż w nowym mieszkaniu, wynajmowanym oczywiście, kuchnia jest chyba najniewygodniejszą z jaką miałam do czynienia w życiu, jakoś staram się czasem dopieścić nasze brzuchy. Trochę moje smaki zmieniły się po porodzie. Dlatego cieszę się, że już mamy wiosnę i warzywno-owocowy misz-masz wrócił do sklepów. I co najważniejsze, że mój ulubiony ryneczek znowu działa pełną parą! Dodatkowo Adaś z jednej z tej popołudniowej pracy przywozi mi przepyszne jajka od "kury, co w kupie grzebała" ;P Dodatkowo odkryliśmy Makro, co uratowało nasz domowy budżet, a razem z Makro... łososia! Ale o tym za chwilę...
Chciałam jeszcze wtrącić, dosyć nieśmiało, apel do przyszłych młodych mam, które nie mają jeszcze doświadczenia, wiedzy, czy czegokolwiek... Przez całą ciążę tzw. Otoczenie będzie wpychać Wam do głowy, że razem z przyjściem na świat dziecka, kończy się życie. To nie jest prawda! Więc nie dajcie się zwariować i zastraszyć. Cieszcie się ciążą, a potem delektujcie się każdym dniem następnym. Oczywiście, nie zamierzam powiedzieć, że bycie rodzicem to pryszcz na tyłku. To masakrycznie odpowiedzialne "zadanie" i wymaga niejednego poświęcenia. Ale, wierzcie mi, że wszystko da się pogodzić: i potrzeby dziecka i potrzeby Wasze - rodziców, marzenia dziecka i Wasze marzenia. Chociaż o marzeniach Piotrka nie mogę jeszcze zbyt obiektywnie powiedzieć, gdyż póki co, ograniczają się do czystej pieluchy i cycusia. W każdym razie na pewno nie raz staniecie przed dylematem i pewnie z tysiące razy będziecie się zastanawiać, jak możecie zapewnić bezpieczeństwo Waszemu maluchowi, gdy nie ma Was w domu, czy po prostu przy nim. Będziecie musiały wykrzesać z siebie wiele zaufania do innych. Na początku będzie to bardzo trudne, ale w końcu i to stanie się możliwe. I chyba ważne potem, aby nie stracić czujności - nie wiem, bo tej części wciąż się uczę.
Nie będę też ukrywać, że wszystko powyższe zależy od wielkiego wielkiego JEŚLI. Otóż dla przykładu: jeśli będziecie mogły polegać na partnerach, będziecie nawet miały czas na zadbanie o samą siebie. Jeśli pozwolą na to środki, będziecie mogły pozwolić sobie na nianię. (W naszym przypadku babcie są wciąż aktywne i stosunkowo daleko) Jeśli znajdziecie dobrą nianię, to może nawet uda Wam się dokończyć studia, albo wrócić w niewielkim wymiarze godzinowym do pracy. Piszę "w niewielkim", bo z doświadczenia już wiem, że wyjście z domu, gdy ma się tam niemowlaka, jest o wiele trudniejsze dla mam niż samych dzieci. Jeśli od początku wprowadzicie jakieś zasady czy odpowiednie działania, dziecko będzie przesypiało noce, a dni będą jako tako uporządkowane i niesamowicie przyjemne. Tylko nie mówię o wypisaniu na kartce zasad, do których ma się stosować dzieciaczek. Zróbcie jako tako ramowy program co, jak i gdzie, wejdzie Wam to w nawyk i unikniecie być może niektórych problemów. Jaki Wam podać przykład, abyście trochę zrozumiały o co mi chodzi, ja na przykład uparłam się, żeby w miarę spokojnie przy dziecku przeżywać jego kolki. Psycholog pewnie nazwałby to "neutralizowaniem zagrożenia". Trudne, ale możliwe. Albo żeby rodzice nie kłócili się przy dziecku. Wymyśliłam sobie również, żeby Piotrek miał taki ramowy program dnia. Nie oznacza to życia pod zegarek, ale jednak zwracanie uwagi na to, aby te "pory" za bardzo się nie rozjeżdżały. No i żeby kolejność była raczej taka sama. To są takie rzeczy, które intuicyjnie sobie postanowiłam. Jest ich więcej, ale nie o tym ma być ten wpis. Po prostu dążyłam do tego, aby Wam powiedzieć, że macierzyństwo jest super i nie dajcie się zwariować!
Aha! I karmienie "na żądanie" wg mnie nie oznacza, że dziecko ma non stop wisieć na cycku.
Wielokrotnie jadałam wcześniej łososia, ostatnio najczęściej wędzonego, albo surowego w sushi. Ale gdy Adaś pierwszy raz przywiózł do domu łososia atlantyckiego, zakochałam się w tym smaku. Piękne czerwono-pomarańczowe, soczyste mięso, gruba wartościowa skórka. Ach mniam! Próbowałam usmażyć tego łososia na patelni, ale jest dość gruby i naprawdę dużo czasu potrzebuje, zanim dojdzie w środku. Za to na zewnątrz zdąży się już trochę wysuszyć. Dlatego najlepiej jest użyć piekarnika. 20-30 minut w takim rozgrzanym do 180°C.
Najwspanialszy jest sam w sobie. Po prostu kawałek szerokości 10-15cm delikatnie osolonego i popieprzonego łososia kładziemy na folię aluminiową, czy do jakiegoś niewysokiego naczynia żaroodpornego (ja ostatnio używam pokrywki). Tylko pamiętamy, aby skórka była do góry. Wkładamy do rozgrzanego piekarnika i czekamy! Im krócej będzie się piekł, tym bardziej soczyste będzie mięso. Ale każdemu wg potrzeb.
Do takiego łososia z chrupiącą skórką można podać wszystko! W prawdzie z owocami jeszcze nie próbowałam, ale najróżniejsze opcje warzywne już wykorzystałam. Było nawet puree z zielonego groszku :) Polecam! Ryby są zdrowe! Przypuszczam, że nawet niejedna dieta nie zabroniłaby takiego rarytasu.
ŁOSOŚ ATLANTYCKI:
0,5 kg filetów z łososia atlantyckiego
sól
pieprz
Wracając do jedzenia, uzbierałam malutki katalog ze zdjęciami pyszności, które towarzyszyły mi w ciąży i przez pierwsze pół roku macierzyństwa. (O tak! Piotrek wczoraj skończył 6 miesięcy!) Mimo iż w nowym mieszkaniu, wynajmowanym oczywiście, kuchnia jest chyba najniewygodniejszą z jaką miałam do czynienia w życiu, jakoś staram się czasem dopieścić nasze brzuchy. Trochę moje smaki zmieniły się po porodzie. Dlatego cieszę się, że już mamy wiosnę i warzywno-owocowy misz-masz wrócił do sklepów. I co najważniejsze, że mój ulubiony ryneczek znowu działa pełną parą! Dodatkowo Adaś z jednej z tej popołudniowej pracy przywozi mi przepyszne jajka od "kury, co w kupie grzebała" ;P Dodatkowo odkryliśmy Makro, co uratowało nasz domowy budżet, a razem z Makro... łososia! Ale o tym za chwilę...
Chciałam jeszcze wtrącić, dosyć nieśmiało, apel do przyszłych młodych mam, które nie mają jeszcze doświadczenia, wiedzy, czy czegokolwiek... Przez całą ciążę tzw. Otoczenie będzie wpychać Wam do głowy, że razem z przyjściem na świat dziecka, kończy się życie. To nie jest prawda! Więc nie dajcie się zwariować i zastraszyć. Cieszcie się ciążą, a potem delektujcie się każdym dniem następnym. Oczywiście, nie zamierzam powiedzieć, że bycie rodzicem to pryszcz na tyłku. To masakrycznie odpowiedzialne "zadanie" i wymaga niejednego poświęcenia. Ale, wierzcie mi, że wszystko da się pogodzić: i potrzeby dziecka i potrzeby Wasze - rodziców, marzenia dziecka i Wasze marzenia. Chociaż o marzeniach Piotrka nie mogę jeszcze zbyt obiektywnie powiedzieć, gdyż póki co, ograniczają się do czystej pieluchy i cycusia. W każdym razie na pewno nie raz staniecie przed dylematem i pewnie z tysiące razy będziecie się zastanawiać, jak możecie zapewnić bezpieczeństwo Waszemu maluchowi, gdy nie ma Was w domu, czy po prostu przy nim. Będziecie musiały wykrzesać z siebie wiele zaufania do innych. Na początku będzie to bardzo trudne, ale w końcu i to stanie się możliwe. I chyba ważne potem, aby nie stracić czujności - nie wiem, bo tej części wciąż się uczę.
Nie będę też ukrywać, że wszystko powyższe zależy od wielkiego wielkiego JEŚLI. Otóż dla przykładu: jeśli będziecie mogły polegać na partnerach, będziecie nawet miały czas na zadbanie o samą siebie. Jeśli pozwolą na to środki, będziecie mogły pozwolić sobie na nianię. (W naszym przypadku babcie są wciąż aktywne i stosunkowo daleko) Jeśli znajdziecie dobrą nianię, to może nawet uda Wam się dokończyć studia, albo wrócić w niewielkim wymiarze godzinowym do pracy. Piszę "w niewielkim", bo z doświadczenia już wiem, że wyjście z domu, gdy ma się tam niemowlaka, jest o wiele trudniejsze dla mam niż samych dzieci. Jeśli od początku wprowadzicie jakieś zasady czy odpowiednie działania, dziecko będzie przesypiało noce, a dni będą jako tako uporządkowane i niesamowicie przyjemne. Tylko nie mówię o wypisaniu na kartce zasad, do których ma się stosować dzieciaczek. Zróbcie jako tako ramowy program co, jak i gdzie, wejdzie Wam to w nawyk i unikniecie być może niektórych problemów. Jaki Wam podać przykład, abyście trochę zrozumiały o co mi chodzi, ja na przykład uparłam się, żeby w miarę spokojnie przy dziecku przeżywać jego kolki. Psycholog pewnie nazwałby to "neutralizowaniem zagrożenia". Trudne, ale możliwe. Albo żeby rodzice nie kłócili się przy dziecku. Wymyśliłam sobie również, żeby Piotrek miał taki ramowy program dnia. Nie oznacza to życia pod zegarek, ale jednak zwracanie uwagi na to, aby te "pory" za bardzo się nie rozjeżdżały. No i żeby kolejność była raczej taka sama. To są takie rzeczy, które intuicyjnie sobie postanowiłam. Jest ich więcej, ale nie o tym ma być ten wpis. Po prostu dążyłam do tego, aby Wam powiedzieć, że macierzyństwo jest super i nie dajcie się zwariować!
Aha! I karmienie "na żądanie" wg mnie nie oznacza, że dziecko ma non stop wisieć na cycku.
Wielokrotnie jadałam wcześniej łososia, ostatnio najczęściej wędzonego, albo surowego w sushi. Ale gdy Adaś pierwszy raz przywiózł do domu łososia atlantyckiego, zakochałam się w tym smaku. Piękne czerwono-pomarańczowe, soczyste mięso, gruba wartościowa skórka. Ach mniam! Próbowałam usmażyć tego łososia na patelni, ale jest dość gruby i naprawdę dużo czasu potrzebuje, zanim dojdzie w środku. Za to na zewnątrz zdąży się już trochę wysuszyć. Dlatego najlepiej jest użyć piekarnika. 20-30 minut w takim rozgrzanym do 180°C.
Najwspanialszy jest sam w sobie. Po prostu kawałek szerokości 10-15cm delikatnie osolonego i popieprzonego łososia kładziemy na folię aluminiową, czy do jakiegoś niewysokiego naczynia żaroodpornego (ja ostatnio używam pokrywki). Tylko pamiętamy, aby skórka była do góry. Wkładamy do rozgrzanego piekarnika i czekamy! Im krócej będzie się piekł, tym bardziej soczyste będzie mięso. Ale każdemu wg potrzeb.
Do takiego łososia z chrupiącą skórką można podać wszystko! W prawdzie z owocami jeszcze nie próbowałam, ale najróżniejsze opcje warzywne już wykorzystałam. Było nawet puree z zielonego groszku :) Polecam! Ryby są zdrowe! Przypuszczam, że nawet niejedna dieta nie zabroniłaby takiego rarytasu.
ŁOSOŚ ATLANTYCKI:
0,5 kg filetów z łososia atlantyckiego
sól
pieprz
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Pierogi z kapustą i grzybami
W ostatnich dniach kilkakrotnie musiałam pojawić się w laboratorium naszego UCK. Już kilka miesięcy temu miałam taką myśl, ale teraz tylko się potwierdziła. Nasze laboratorium powinno się "zaorać i wszystko zorganizować od zera". Najchętniej bym powiedziała, że ono w ogóle nie funkcjonuje, ale chyba bardziej trafnie będzie stwierdzić, iż ono funkcjonuje tragicznie.
W październiku byłam tam około godziny 11tej, zaraz po zajęciach. Gdy wyciągnęłam numerek z automatu, okazało się, że do samej rejestracji czeka przede mną 77 osób!! To było dla mnie największe zdziwienie, bo stanowisk pracy przy rejestracji są 4 i zwykle są nawet cztery panie, które powinny tam pracować.
Poziom irytacji był systematycznie u mnie podnoszony wraz z kolejnym obsługiwanym pacjentem, co trwało średnio 10-15 minut. Żeby nie było, że jestem niesprawiedliwa, to powiem Wam, co ma do zrobienia taka pani przy każdym kliencie. Są dwa rodzaje pacjentów:
jedni przychodzą ze skierowaniem - wtedy pani musi zaznaczyć w komputerze na jakie badania są zlecenia, wydrukować dwie naklejki i podać pacjentowi probówki
drudzy przychodzą bez skierowania i chcą zrobić sobie badania prywatnie - wtedy pani musi zaznaczyć w komputerze jakie badania klient sobie życzy, wydrukować naklejki, podać probówki, wydrukować rachunek i skasować.
Co mnie dziwi najbardziej, to że za każdym razem, gdy tam jestem, wszystkie panie zajmują się tym samym pacjentem. Czasem tylko dalej zajmują się swoją pracą. Zastanawiam się, czy tak samo lekceważąco by pracowały, gdyby pracowały na kontrakcie, a ich zarobki zależały od ilości obsłużonych klientów.
Panie mają ulubione usprawiedliwienie, gdy ludzie się denerwują, że tak długo czekają na swoja kolej. "System się zepsuł". I zawsze się wtedy zastanawiam, czy one są na tyle... niemądre, że wydaje im się, iż ci wszyscy ludzie nie słyszą, że one sobie plotkują, zamiast skupić się na robocie.
Ach no i jeszcze to, co mnie zawsze denerwuje. Gdy jestem obsługiwana, chciałabym nie być traktowana jak powietrze, któremu trzeba wydrukować naklejkę. Mnie naprawdę nie interesuje, że pani Lodzia ma troje dzieci i najstarszy syn ma kłopoty z dziewczyną. I zawsze mam ochotę powiedzieć tym paniom, że do pracy przychodzi się pracować, a nie na ploty! Dodatkowo do klienta można by też powiedzieć "dzień dobry", "proszę", "słucham"... no jakikolwiek wyraz zainteresowania byłby pożądany.
Apogeum zdenerwowania osiągnęłam, gdy o 13.45 byłam obsługiwana i nagle pani mówi: " a pani ma test na prolaktynę z obciążeniem? a to badanie trwa godzinę, a my o 14.30 kończymy pobieranie". Ci co mnie znają potrafią sobie wyobrazić, jak zmienił się mój wyraz twarzy i jak bardzo dyplomatycznie i nie obrażając pani starałam się jej wytłumaczył, że siedzę tu od 11tej i nie obchodzi mnie, o której panie zamykają, bo wystarczyłoby lepiej obsługiwać klientów itp itd. Pani uparcie chciała jeszcze ze mną dyskutować, że to dlatego, że się system zepsuł, ale szybko zamknęłam jej usta, mówiąc, że ja siedziałam obok cały ten czas i wiem o czym panie rozmawiały.
Dzisiaj byłam w laboratorium trzeci raz w ciągu tygodnia. I im wcześniej przychodzę tym bardziej jestem zdziwiona, bo wygląda na to, że nie ma ani chwili, aby do rejestracji nie było kolejki. Gdybym miała jakikolwiek wpływ na to co się tam dzieje, wszystkie panie z rejestracji straciłyby pracę, albo właśnie pracowały na kontrakcie, aby motywacja była większa. Bo to paranoja, że panie w samym laboratorium pobierają materiał do badania u jednego pacjenta szybciej niż panie z rejestracji drukują naklejki!
Pierogi z kapustą i grzybami były zupełnie nie planowane. Przyjechała siostra Adama - Ewa i poprosiła, abyśmy jakieś pierogi ulepiły, bo chciałaby zobaczyć co i jak. Wygnałyśmy Adasia z domu i muszę przyznać, że to były bardzo miłe i owocne godziny.
Szybko poradziłyśmy sobie z farszem. Starłyśmy pieczarki na dużych okach, podsmażyłyśmy je niewielką ilością soli i masła. Kapustę kiszoną poszatkowałyśmy i podsmażyłyśmy na maśle. Wszystko razem zmieszałyśmy na patelni i dalej podsmażając przyprawiłyśmy. Przed zakończeniem przygotowywania farszu trzeba go spróbować. Jeśli uważacie, że farsz jest zbyt kwaśny, dobrym sposobem na zneutralizowanie będzie dodanie posiekanej, zeszklonej już cebuli.
Ciasto zrobiłyśmy wg wcześniejszych przepisów. Lepienie z Ewą było szybkie i sprawne. W prawdzie nie lepiłyśmy takich ilości, jakie lepiłam jakiś czas temu z Adamem.
Ulepione pierogi wrzucamy do gotującej się osolonej wody. Podajemy z masełkiem. Pycha!
FARSZ DO PIEROGÓW Z KAPUSTĄ I GRZYBAMI:
0,5 kg świeżych pieczarek
300 g kapusty kiszonej
sól, pieprz
masło
W październiku byłam tam około godziny 11tej, zaraz po zajęciach. Gdy wyciągnęłam numerek z automatu, okazało się, że do samej rejestracji czeka przede mną 77 osób!! To było dla mnie największe zdziwienie, bo stanowisk pracy przy rejestracji są 4 i zwykle są nawet cztery panie, które powinny tam pracować.
Poziom irytacji był systematycznie u mnie podnoszony wraz z kolejnym obsługiwanym pacjentem, co trwało średnio 10-15 minut. Żeby nie było, że jestem niesprawiedliwa, to powiem Wam, co ma do zrobienia taka pani przy każdym kliencie. Są dwa rodzaje pacjentów:
jedni przychodzą ze skierowaniem - wtedy pani musi zaznaczyć w komputerze na jakie badania są zlecenia, wydrukować dwie naklejki i podać pacjentowi probówki
drudzy przychodzą bez skierowania i chcą zrobić sobie badania prywatnie - wtedy pani musi zaznaczyć w komputerze jakie badania klient sobie życzy, wydrukować naklejki, podać probówki, wydrukować rachunek i skasować.
Co mnie dziwi najbardziej, to że za każdym razem, gdy tam jestem, wszystkie panie zajmują się tym samym pacjentem. Czasem tylko dalej zajmują się swoją pracą. Zastanawiam się, czy tak samo lekceważąco by pracowały, gdyby pracowały na kontrakcie, a ich zarobki zależały od ilości obsłużonych klientów.
Panie mają ulubione usprawiedliwienie, gdy ludzie się denerwują, że tak długo czekają na swoja kolej. "System się zepsuł". I zawsze się wtedy zastanawiam, czy one są na tyle... niemądre, że wydaje im się, iż ci wszyscy ludzie nie słyszą, że one sobie plotkują, zamiast skupić się na robocie.
Ach no i jeszcze to, co mnie zawsze denerwuje. Gdy jestem obsługiwana, chciałabym nie być traktowana jak powietrze, któremu trzeba wydrukować naklejkę. Mnie naprawdę nie interesuje, że pani Lodzia ma troje dzieci i najstarszy syn ma kłopoty z dziewczyną. I zawsze mam ochotę powiedzieć tym paniom, że do pracy przychodzi się pracować, a nie na ploty! Dodatkowo do klienta można by też powiedzieć "dzień dobry", "proszę", "słucham"... no jakikolwiek wyraz zainteresowania byłby pożądany.
Apogeum zdenerwowania osiągnęłam, gdy o 13.45 byłam obsługiwana i nagle pani mówi: " a pani ma test na prolaktynę z obciążeniem? a to badanie trwa godzinę, a my o 14.30 kończymy pobieranie". Ci co mnie znają potrafią sobie wyobrazić, jak zmienił się mój wyraz twarzy i jak bardzo dyplomatycznie i nie obrażając pani starałam się jej wytłumaczył, że siedzę tu od 11tej i nie obchodzi mnie, o której panie zamykają, bo wystarczyłoby lepiej obsługiwać klientów itp itd. Pani uparcie chciała jeszcze ze mną dyskutować, że to dlatego, że się system zepsuł, ale szybko zamknęłam jej usta, mówiąc, że ja siedziałam obok cały ten czas i wiem o czym panie rozmawiały.
Dzisiaj byłam w laboratorium trzeci raz w ciągu tygodnia. I im wcześniej przychodzę tym bardziej jestem zdziwiona, bo wygląda na to, że nie ma ani chwili, aby do rejestracji nie było kolejki. Gdybym miała jakikolwiek wpływ na to co się tam dzieje, wszystkie panie z rejestracji straciłyby pracę, albo właśnie pracowały na kontrakcie, aby motywacja była większa. Bo to paranoja, że panie w samym laboratorium pobierają materiał do badania u jednego pacjenta szybciej niż panie z rejestracji drukują naklejki!
Pierogi z kapustą i grzybami były zupełnie nie planowane. Przyjechała siostra Adama - Ewa i poprosiła, abyśmy jakieś pierogi ulepiły, bo chciałaby zobaczyć co i jak. Wygnałyśmy Adasia z domu i muszę przyznać, że to były bardzo miłe i owocne godziny.
Szybko poradziłyśmy sobie z farszem. Starłyśmy pieczarki na dużych okach, podsmażyłyśmy je niewielką ilością soli i masła. Kapustę kiszoną poszatkowałyśmy i podsmażyłyśmy na maśle. Wszystko razem zmieszałyśmy na patelni i dalej podsmażając przyprawiłyśmy. Przed zakończeniem przygotowywania farszu trzeba go spróbować. Jeśli uważacie, że farsz jest zbyt kwaśny, dobrym sposobem na zneutralizowanie będzie dodanie posiekanej, zeszklonej już cebuli.
Ciasto zrobiłyśmy wg wcześniejszych przepisów. Lepienie z Ewą było szybkie i sprawne. W prawdzie nie lepiłyśmy takich ilości, jakie lepiłam jakiś czas temu z Adamem.
Ulepione pierogi wrzucamy do gotującej się osolonej wody. Podajemy z masełkiem. Pycha!
FARSZ DO PIEROGÓW Z KAPUSTĄ I GRZYBAMI:
0,5 kg świeżych pieczarek
300 g kapusty kiszonej
sól, pieprz
masło
niedziela, 12 grudnia 2010
Pierogi ze szpinakiem
Ostatnim razem wypisując tyle o Wiśniewskim dążyłam do konkretnej myśli. Tak się składa, że ostatnio tak mało mam czasu na pisanie, a tak wiele się dzieje. I gdy piszę myśli nakładają mi się na siebie.
Wczoraj pierwszy raz od dawna wyszliśmy wieczorem z domu. Ale przysiegam, że gdyby nie fakt, że wrobiłam Adasia w bycie w "żeri", nie miałabym siły się ruszyć. I przyznaję, że podoba mi się ta cała ustawa antytytoniowa. A przynajmniej jej efekty, jak na przykład wchodzenie do budynków przez mniejszą chmurę dymu i ten (prawie) wolny od dymu Medyk!!
Wracając do Wiśniewskich wywodów. Facet ma łeb! I cholernie dużo trafnych cytatów z niego wyciskam za każdym razem, gdy czytam jego książki. Nawet nie wiecie jak edukujące są jego listy z Domagalik.
"Gdy denerwują mnie ludzie, to dla uspokojenia często sięgam po książki o zwierzętach. Jeśli w ich świecie w ogóle są jacyś politycy, to na pewno nie są aż takimi durniami. Nawet wśród gnid"
"Kobieta, aby pójść do łóżka z mężczyzną, potrzebuje bliskości, zaufania i poczucia więzi. Mężczyzna - przeważnie - potrzebuje tylko miejsca."
"Nie ma nic bardziej niesprawiedliwego niż nieodwzajemniona tęsknota. To nawet gorsze niż nieodwzajemniona miłość."
"Jest taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm. Myślę, że przećwiczony wielokrotnie przez naturę. Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć."
"Po co komuś jakieś wyświechtane "kocham cię", skoro facet wstaje przed tobą, robi ci śniadanie i na talerzyku układa serduszko z truskawek? No po co? Nie umie tańczyć, nie ma czasu na czytanie książek, do czarnego garnituru założyłby brązowe buty, tylko dlatego, że są nowe. Ale ja już wyrosłam z marzeń o tańcu w deszczu, z różową wstążką we włosach. Może się okazać, że jest czarna."
"Nie w porę może przyjść czkawka, okres, śmierć lub sąsiadka. Ale nie miłość."
"Czekaj na właściwy moment, na tego mężczyznę, któy sprawi, że twoje życie upije się miłością."
"Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać."
"Czy wiesz, że wspólne czytanie książek na głos mocniej wiąże ludzi niż wspólne spłacanie kredytu?"
"Nawet jeżeli pociechy udziela niebo, to pomocy oczekuje się od ludzi."
"Dwa razy w życiu zaślepiona swoim zakochaniem, nie dostrzegła żadnych skaz w mężczyznach, którzy ją wybrali, oszukiwali latami i porzucili."
"Miłość oprócz tego, że jest powinna być jeszcze piękna. Aby mogła przetrwać, musi być szlachetna. Może być trudna, ale nie może być niewłaściwa. Moja była niewłaściwa."
"Pamięta, że siedziała obok niego sparaliżowana tym, co usłyszała, i zastanawiała się, dlaczego akurat teraz nie czuje ani współczucia, ani złości, ani nienawiści. Ani nawet miłości. Czuła jedynie strach. Zwykły biologiczny strach. Bała się, że ten człowiek mógłby kiedyś zniknąć z jej życia."
"...krótko mówiąc chciałabym ssać jego mózg..."
To oczywiście mały procent tego co uwielbiam naprawdę. Każdy z cytatów wiąże się dla mnie z jakimś momentem, jakimś wspomnieniem. Moglibyście zapytać mnie o każdy z powyższych i dowiedzielibyście się o mnie więcej niż ktokolwiek. Na przykład ten ostatni... Pewnie nie wiecie, że mój Mąż dawno temu złapał mnie wcale nie na tą głupkowatą gadkę. To znaczy może On o tym nie wie, ale zachwycił mnie swoim intelektem. Z każdym dniem coraz bardziej imponował mi swoją mądrością, trzeźwością umysłu, spojrzeniem na świat. Ach i ta jego wszechobecna wiedza! Już wtedy cytat z "Martyny" przewijał mi się przez umysł, gdy myślałam o Mężu. A teraz... Adam codziennie przypomina mi, jak "wielki ma mózg". Myślę, że to właśnie mnie najbardziej pociąga i wprowadza w stan niemalże podniecenia. (o ile powinnam Wam o tym pisać). Oj tak! Chciałabym ssać jego mózg!
Na któryś zajęciach z pediatrii, gdy moja grupa odkrywała mojego bloga, rozmawialiśmy o jedzeniu. Chwaliłam się gulaszem z polędwicy, jaki udało mi się zrobić kilka dni wcześniej. I nawet miał być gwiazdą tego wpisu. Jednak w trakcie rozmowy zaczęliśmy temat pierogów. I tak podsunięto mi pomysł na pierogi.
Zrobiliśmy sobie z Adamem dzień lepienia pierogów. I to wielu pierogów! W sam raz, żeby je zamrozić i mieć na dużo dużo obiadów w leniwe od kuchni dni. Tak naprawdę to mój Mąż lepił. I to bardzo dużo. A ja głównie dorabiałam ciasto i farsz ;P
Pierw przygotowałam wszelkie składniki do farszów. Do ruskich, z mięsem. Ale tak naprawdę chcę się pochwalić tymi pierogami ze szpinakiem.O tej porze roku można dostać tylko szpinak mrożony niestety. Lepszy taki niż żaden. Na maśle podsmażyłam gnieciony czosnek. Koniecznie osolony, aby się za bardzo nie przypalił, bo byłby gorzki. Dorzuciłam szpinak trochę rozmrożony.
Gdy szpinak się poddusiła doprawiłam, dolałam Ramy Cremefine. I serka mascarpone!! Smak stał się dzięki niemu o wiele subtelniejszy. Pyszniejszy. Łagodniejszy. Taki jami! Najważniejsze jest jednak to, że szpinak stał się bardziej gęsty i nadający się do nadziewania pierogów.
Przez zupełny przypadek udało mi się już za pierwszym razem robienia samotnie pierogów dorwać dobre ciasto pierogowe. W moim magicznym urządzeniu po prostu mieszam składniki. Potem jeszcze zagniatam, rozwałkowuję. I tym razem wyciągnęliśmy świetne urządzenia nowe nie śmigane urządzenia do lepienia.
W tym momencie najbardziej popisał się mój Mąż. Jest świetnym lepiaczem pierogowym! I uwielbiam go za to, bo mam tonę pierogów w zamrażarce ;P
Ulepione pierogi wrzucamy do garna z wrzącą osoloną wodą. Zaraz po wrzuceniu trzeba delikatnie zamieszać, żeby nie przykleiły się do dna. Gotujemy do chwili wypłynięcia. No i podajemy delikatnie posypane tartym żółtym serem.
Delektujcie się!
Wczoraj pierwszy raz od dawna wyszliśmy wieczorem z domu. Ale przysiegam, że gdyby nie fakt, że wrobiłam Adasia w bycie w "żeri", nie miałabym siły się ruszyć. I przyznaję, że podoba mi się ta cała ustawa antytytoniowa. A przynajmniej jej efekty, jak na przykład wchodzenie do budynków przez mniejszą chmurę dymu i ten (prawie) wolny od dymu Medyk!!
Wracając do Wiśniewskich wywodów. Facet ma łeb! I cholernie dużo trafnych cytatów z niego wyciskam za każdym razem, gdy czytam jego książki. Nawet nie wiecie jak edukujące są jego listy z Domagalik.
"Gdy denerwują mnie ludzie, to dla uspokojenia często sięgam po książki o zwierzętach. Jeśli w ich świecie w ogóle są jacyś politycy, to na pewno nie są aż takimi durniami. Nawet wśród gnid"
"Kobieta, aby pójść do łóżka z mężczyzną, potrzebuje bliskości, zaufania i poczucia więzi. Mężczyzna - przeważnie - potrzebuje tylko miejsca."
"Nie ma nic bardziej niesprawiedliwego niż nieodwzajemniona tęsknota. To nawet gorsze niż nieodwzajemniona miłość."
"Jest taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm. Myślę, że przećwiczony wielokrotnie przez naturę. Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć."
"Po co komuś jakieś wyświechtane "kocham cię", skoro facet wstaje przed tobą, robi ci śniadanie i na talerzyku układa serduszko z truskawek? No po co? Nie umie tańczyć, nie ma czasu na czytanie książek, do czarnego garnituru założyłby brązowe buty, tylko dlatego, że są nowe. Ale ja już wyrosłam z marzeń o tańcu w deszczu, z różową wstążką we włosach. Może się okazać, że jest czarna."
"Nie w porę może przyjść czkawka, okres, śmierć lub sąsiadka. Ale nie miłość."
"Czekaj na właściwy moment, na tego mężczyznę, któy sprawi, że twoje życie upije się miłością."
"Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać."
"Czy wiesz, że wspólne czytanie książek na głos mocniej wiąże ludzi niż wspólne spłacanie kredytu?"
"Nawet jeżeli pociechy udziela niebo, to pomocy oczekuje się od ludzi."
"Dwa razy w życiu zaślepiona swoim zakochaniem, nie dostrzegła żadnych skaz w mężczyznach, którzy ją wybrali, oszukiwali latami i porzucili."
"Miłość oprócz tego, że jest powinna być jeszcze piękna. Aby mogła przetrwać, musi być szlachetna. Może być trudna, ale nie może być niewłaściwa. Moja była niewłaściwa."
"Pamięta, że siedziała obok niego sparaliżowana tym, co usłyszała, i zastanawiała się, dlaczego akurat teraz nie czuje ani współczucia, ani złości, ani nienawiści. Ani nawet miłości. Czuła jedynie strach. Zwykły biologiczny strach. Bała się, że ten człowiek mógłby kiedyś zniknąć z jej życia."
"...krótko mówiąc chciałabym ssać jego mózg..."
To oczywiście mały procent tego co uwielbiam naprawdę. Każdy z cytatów wiąże się dla mnie z jakimś momentem, jakimś wspomnieniem. Moglibyście zapytać mnie o każdy z powyższych i dowiedzielibyście się o mnie więcej niż ktokolwiek. Na przykład ten ostatni... Pewnie nie wiecie, że mój Mąż dawno temu złapał mnie wcale nie na tą głupkowatą gadkę. To znaczy może On o tym nie wie, ale zachwycił mnie swoim intelektem. Z każdym dniem coraz bardziej imponował mi swoją mądrością, trzeźwością umysłu, spojrzeniem na świat. Ach i ta jego wszechobecna wiedza! Już wtedy cytat z "Martyny" przewijał mi się przez umysł, gdy myślałam o Mężu. A teraz... Adam codziennie przypomina mi, jak "wielki ma mózg". Myślę, że to właśnie mnie najbardziej pociąga i wprowadza w stan niemalże podniecenia. (o ile powinnam Wam o tym pisać). Oj tak! Chciałabym ssać jego mózg!
Na któryś zajęciach z pediatrii, gdy moja grupa odkrywała mojego bloga, rozmawialiśmy o jedzeniu. Chwaliłam się gulaszem z polędwicy, jaki udało mi się zrobić kilka dni wcześniej. I nawet miał być gwiazdą tego wpisu. Jednak w trakcie rozmowy zaczęliśmy temat pierogów. I tak podsunięto mi pomysł na pierogi.
Zrobiliśmy sobie z Adamem dzień lepienia pierogów. I to wielu pierogów! W sam raz, żeby je zamrozić i mieć na dużo dużo obiadów w leniwe od kuchni dni. Tak naprawdę to mój Mąż lepił. I to bardzo dużo. A ja głównie dorabiałam ciasto i farsz ;P
Pierw przygotowałam wszelkie składniki do farszów. Do ruskich, z mięsem. Ale tak naprawdę chcę się pochwalić tymi pierogami ze szpinakiem.O tej porze roku można dostać tylko szpinak mrożony niestety. Lepszy taki niż żaden. Na maśle podsmażyłam gnieciony czosnek. Koniecznie osolony, aby się za bardzo nie przypalił, bo byłby gorzki. Dorzuciłam szpinak trochę rozmrożony.
Gdy szpinak się poddusiła doprawiłam, dolałam Ramy Cremefine. I serka mascarpone!! Smak stał się dzięki niemu o wiele subtelniejszy. Pyszniejszy. Łagodniejszy. Taki jami! Najważniejsze jest jednak to, że szpinak stał się bardziej gęsty i nadający się do nadziewania pierogów.
Przez zupełny przypadek udało mi się już za pierwszym razem robienia samotnie pierogów dorwać dobre ciasto pierogowe. W moim magicznym urządzeniu po prostu mieszam składniki. Potem jeszcze zagniatam, rozwałkowuję. I tym razem wyciągnęliśmy świetne urządzenia nowe nie śmigane urządzenia do lepienia.
W tym momencie najbardziej popisał się mój Mąż. Jest świetnym lepiaczem pierogowym! I uwielbiam go za to, bo mam tonę pierogów w zamrażarce ;P
Ulepione pierogi wrzucamy do garna z wrzącą osoloną wodą. Zaraz po wrzuceniu trzeba delikatnie zamieszać, żeby nie przykleiły się do dna. Gotujemy do chwili wypłynięcia. No i podajemy delikatnie posypane tartym żółtym serem.
Delektujcie się!
Subskrybuj:
Posty (Atom)