środa, 22 września 2010

Figi pieczone tzw. z arabskich nocy

Nie sądziłam, że niby wakacyjny wrzesień okaże się tak aktywnym dla mnie miesiącem, że trudno mi będzie znaleźć czas na pisanie. Wciąż mam czas na gotowanie oczywiście, katalog ze zdjęciami jest coraz większy i większy. Jednak jak tylko siadam przy komputerze, aby coś napisać, nuży mnie i zasypiam choćby na piętnastominutową drzemkę.

Z ogromną przyjemnością powróciłam do aktywnego uczelnianego życia. Znowu pływam jak rybka w wodzie czytając regulaminy, pisząc pisma, załatwiając sprawy, chodząc na spotkania. Nie będę ukrywać, że chyba już zawsze będzie to część mnie, która dodaje rumieńca każdemu dniowi. Trochę tej aktywności, w rozsądnych granicach, aby nie wypalić się i nie zaorać, jak w ubiegłym roku akademickim. Dzięki temu we wszystkich pozostałych sferach życia znowu jestem na wyższym poziomie. Nie wiem, czy rozumiecie, co mam na myśli.

Odkąd trwam w małżeństwie o wiele częściej oglądam wiadomości, teleexpress, rozmawiam z Mężem o tym co się dzieje w Polsce i na świecie. Wcześniej też starałam się orientować, ale to było tylko orientować. Teraz im więcej wiem, zauważam, rozumiem, tym ciężej jest mi myśleć o Polsce jak o wspaniałym kraju. Naprawdę coraz częściej mam świadomość, iż żyje się tutaj naprawdę trudno. A mnóstwo rzeczy jest zorganizowanych nielogicznie i bardziej kosztownie.

I tak na przykład dlaczego Polska nie wykorzysta ogromnych złóż węgla, jakimi dysponuje na własnym terenie? O to dlatego, że obecnie taniej jest nam sprowadzać. I tu też trzeba zapytać dlaczego, skoro innym krajom się jednak opłaca wydobywać. Na przestrzeni lat zmieniły się bardzo technologie, aparatury i inne rzeczy. (Na tym to ja się naprawdę nie znam) Wniosek jest taki, że nasze aparatury itp są jakby przedpotopowe, a to na pewno kosztuje. Żeby jednak ktoś chciał zainwestować miliony złotych w restrukturyzację, musiałby mieć pewność, że w następstwie będzie miał stały dopływ wydobywanego węgla i z czasem inwestycja mu się zwróci. Mój Maż poczytał trochę o tym i wychodzi na to, iż w dobie ciągłych strajków górników nikt nie ma ochoty ryzykować wtopienia milionów, aby kopalnia stała przez jakiś czas. Jakby nikt nie rozumiał, że na podwyżkę, trzeba zarobić. A żeby zarobić, należałoby popracować.

W ogóle zauważyłam, że w Polsce nie ma zwyczaju myślenia długodystansowego. To jest najbardziej smutne, bo w efekcie robimy sobie więcej szkody niż pożytku. Zamiast raz a dobrze zainwestować i potem czerpać korzyści, u nas chcąc natychmiastowych efektów podejmuje się czasem najgłupsze decyzje pod słońcem.
I tak jest w każdej dziedzinie, w gospodarce, budownictwie, szkolnictwie. Chociaż pocieszyła mnie wczorajsza rozmowa z Rektorem i studentami, w której dowiedzieliśmy się, że chociaż przy budowie CMI postawiono na jakoś. Przy wyborze nie tylko wykonawcy, ale także samych materiałów. Dzięki temu nie dość, że zaoszczędzi się na późniejszych remontach, które nie będą potrzebne tak szybko, ale i innych rzeczach. Jak na razie wydaje się, że pomyślano o wszystkim. I o porządnych, dobrze wyposażonych salach dla studentów, i o (uwaga!) szatniach dla nich, o miejscach postojowych dla pracowników, w niedalekiej przyszłości także pacjentów i (uwaga! po raz kolejny) nawet studentów.

Nie wiem, czy wiecie, że pojawiły się projekty ustaw dotyczących zawodów lekarza i lekarza dentysty. Czytałam już kilka projektów ustaw w życiu i ta wydaje mi się wyjątkowo niejasna. Bo owszem reforma jest planowana, tylko nie wiadomo jak w ogóle zgłosić uwagi do czegoś, co jest w rozumieniu wszystkich dokoła niepełne!! Niewiele jest paragrafów, do których nie miałabym pytań. Ja, która jeszcze wielu rzeczy nie wiem!

Dzisiaj mój Mąż uświadomił mi pewną rzecz. Tak a propos podwyżek cen wszystkiego. Koszty życia w Polsce są, w porównaniu z innymi krajami, bardzo bardzo wysokie. Narzuca się najróżniejsze vaty, procenty i marże. Pozwala się na prywatyzacje dziedzin, które powinny jednak zostać pod kontrolą państwa. Kiedyś wymiana żarówek na energooszczędne miała sens. Mimo, że były drogie, inwestycja się zwracała, gdyż rachunki za prąd automatycznie były przynajmniej o 1/3 niższe. Teraz gdy jest obowiązek wymiany tych żarówek, to na złość została podniesiona cena prądu. I jakby obliczyć, zupełnie się wymiana nie opłaca, bo rachunki znowu będą miały taką samą wartość. Gdyby przeanalizować składowe ceny za prąd, zorientowalibyście się, że cena kWh nie zmieniła wiele od bardzo dawna, cena za przesył również, zmieniły się tylko inne składowe, których sens istnienie jest dla wszystkich zagadką. I tak właśnie na przestrzeni 10 lat cena prądu wzrosła dwukrotnie. Ale dwa razy więcej płacimy raczej po to, aby ten prywatny energodostawca mógł sobie zarobić. W innych krajach, przynajmniej z dostępnych mi źródeł, na rachunek za prąd płaci się "dniówką", u nas na ten rachunek trzeba zarabiać pół miesiąca.

To jest tylko jeden z wielu przykładów. Powstaje zatem jedno pytanie, jak ludzie mają sobie z tym poradzić, przy obecnych zarobkach w Polsce? Wobec takich analiz przestaje dziwić, że przeciętny człowiek zmuszony jest kombinować gdzie się da. A to w Urzędzie Skarbowym, a to w firmie. Ile trzeba się natrudzić, aby w Polsce utrzymać siebie i rodzinę. A dla przykładu powiem, że w Skandynawii też są wysokie koszty życia, tylko zarobki są relatywnie wyższe. U nas się mówi, że też mamy wspaniałą średnią krajową. Ale czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że tak naprawdę, zdecydowana większość nie mieści się w średniej, a jest ona podbita jedynie przez monopolistów, samorządowców i wszystkich innych, którzy mają zarobki nastokrotnie wyższe. A przeciętny człowiek, aby dobić chociaż do średniej musi pracować na kilka etatów. Czy to naprawdę byłaby już Utopia, gdyby zarobki były na tyle ludzkie, aby ludzi pracujących było stać na życie z jednego etatu? I by się nagle okazało, że mają czas dla swoich dzieci, żon, mężów i nawet na to, aby mieć jakieś hobby.

O tak sobie z Mężem rozmawiamy o życiu, o rzeczywistości. W wolnych chwilach oczywiście :) Ja w prawdzie czasami wolę o tym wszystkim nie pamiętać. Bo w błogiej nieświadomości żyje się lepiej. I zapewniam Was, że moje następne wpisy nie będą tak dołujące.

Chętnie pochwalę się Wam, że udało mi się dostać świeże figi. I mimo, iż wciąż jest sezon grzybowy i powinnam uraczyć Was w końcu moimi dokonaniami w tej dziedzinie, czuję, że muszę pochwalić się figami.

Same świeże figi są troszeczkę mdłe i jak dla mnie niewystarczająco słodkie. Od pewnej słynnej pani dowiedziałam się, że trzeba im pomóc odzyskać "miodową słodycz".

W naczyniu żaroodpornego układamy nakrojone na cztery (czyli nie przekrojone do końca, ale na przykład tylko do połowy, lub ciut dalej) figi. Nakrojoną częścią do góry.

W rondelku przygotowujemy zalewę rozpuszczając masło, dodając łyżkę wody różanej i wody pomarańczowej. Dosypujemy łyżeczkę cukru waniliowego, pół łyżeczki cynamonu. I na koniec mój osobisty wymysł - łyżkę miodu. Wszystko mieszamy i wlewamy do środka każdej figi.

Tak przygotowane figi wkładamy do mocno nagrzanego piekarnika. Jakieś 200-250 stopni. Wyjmujemy , gdy mocno przypieczone: zwykle zajmuje to jakieś 4-8 minut.

Gdy figi są w piekarniku przygotowujemy krem mascarpone. W oryginalnym przepisie, figi jemy z samym serkiem mascarpone, ale moim zdaniem lepsze jest połączenie ze śmietanką. Ubijamy śmietankę kremówkę, dodajemy roztarty wcześniej mascarpone. Dokładnie mieszamy i już.

Gorące figi nakładamy od razu na talerzyk. Po dwie sztuki na porcję. Obok nakładamy dosyć dużą porcję kremu mascarpone, polewamy go sosem, który wypłynął z fig i posypujemy siekanymi pistacjami.

Mi nie udało się dostać niesolonych, łuskanych pistacji, dlatego użyłam płatków migdałowych. Wcześniej uprażyłam je na patelni, bez dodatku tłuszczu. Okazało się, że miałam bardzo dobry pomysł, bo połączenie było niesamowicie pyszne.

Tak przyrządzone figi jemy łyżką, nakładając kawałek figi, trochę kremu i pistacje, czy migdały. Najlepsze są jeszcze ciepłe. Są przepyszne, aromatyczne i słodsze niż świeże. Ach po prostu niebo w gębie!!

FIGI PIECZONE:
12 świeżych fig
20 g masła
1 łyżka wody różanej
1 łyżka wody pomarańczowej
1 łyżeczka cukru waniliowego
1 łyżeczka cynamonu
200 ml śmietanki kremówki
250 g serka mascarpone
pistacje do posypania (niesolone, łuskane, siekane)

piątek, 3 września 2010

Sos z kurkami

Po powrocie do Gdańska nie mogliśmy się odnaleźć w rzeczywistości. 1go września świat zmienił się nagle nie do poznania. Gwar, tłum, ulice pełne samochodów. Kierowcy przestali uważać na drogach. Jeżdżą chaotycznie i nierozważnie i co gorsza niebezpiecznie. Dzieci idące do szkół przebiegają przez ulice w niedozwolonych miejscach i bez patrzenia, czy nic nie jedzie. Ale matki spacerujące z dziećmi i tak biją wszelkie rekordy. Również nie patrząc wpychają się z wózkami na ulicę. Wózki oczywiście przodem - w razie czego pierwsze zostaną zmiażdżone. Ostatnio nawet nawyzywała mnie taka jedna, która przechodziła przez środek skrzyżowania (dodam, że na pewno nie po pasach), z dzieckiem za rękę. Trąbnęłam na nią jak tylko zauważyłam jej zamiar, a ona weszła na środek ulicy, zatrzymała się, zatrzymując ruch mojego pasa tylko po to, aby soczyście na mnie kląć. W sumie poczułam się dość dziwnie, jakbym to ja coś złego zrobiła, ale twardo dawałam jej do zrozumienia, żeby przechodziła po pasach.

Nie ukrywam, że irytują mnie matki, które niepotrzebnie narażają swoje dzieci na niebezpieczeństwo. Mój Mąż by pewnie powiedział coś w stylu, żeby takie eliminowały się same, a nie zabierając przy okazji swoje dzieci.

Na domiar tego wszystkiego, jak tylko Adaś zaczął powtarzać do LEPu, znowu zaczęli wiercić w mieszkaniu na naszym piętrze, a sąsiad dawał czadu na gitarze elektrycznej. Dodatkowo nasz listonosz przynosi nam awizo z datami tydzień wcześniejszymi. Zmęczeni różnymi niedogodnościami, które akurat się zbiegły w czasie, uciekliśmy do Giżycka. Trochę do rodziców Adama, a trochę pobyć ze znajomymi w domku. Prawie cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na grzybach w najróżniejszych miejscach. Chyba sześć godzin zbieraliśmy prawdziwki, podgrzybki, rydze, maślaki, kurki... Teraz codziennie będę się rozpływać dla Was nad nimi wszystkimi.

Jeszcze jakiś czas temu zrobiłam sos z kurkami. Nie chcieliśmy jeść suchych pierogów i w danej chwili tylko to przyszło mi do głowy. W tym sosie najfajniejsze jest to, że ma mnóstwo całych grzybów, a zwłaszcza to, iż sami regulujemy ilość kurek. Wystarczy delikatnie na masełku podsmażyć kurki. Dodać jedną cebulę drobno posiekaną. Gdy ona się zeszkli, a grzyby nie będą już surowe, dolewamy śmietankę do sosów. Może być zwykła 18tka, albo specjalnie do sosów Rama Cremefine. Na koniec przyprawić do smaku i trochę poddusić, aż śmietanka zgęstnieje.

SOS Z KURKAMI
300-400g kurek
1 cebula
250-300 ml śmietanki do sosów
sól, pieprz

czwartek, 2 września 2010

Ciasto z owocami i masą mascarpone (III)

Przez ponad tydzień byliśmy w miejscu, gdzie się wychowałam. Niestety coraz częściej będąc tam odczuwam dyskomfort. Nie czuję się rodzinnie. Nie czuję się nawet dobrze. Za każdym razem zamarzam. Jakby tam nikt nie wymyślił ogrzewania, albo zamykania okien. Żeby było śmieszniej zimą, gdy ogrzewanie niby jest włączone i tak nie ma efektu, gdyż kaloryfer zasłonięty jest przez kanapę. Nie wspomnę już o tym, że spanie przy kaloryferze zawsze kończę tygodniowym odchorowywaniem po powrocie do Gdańska.

Wiecznie unoszący się dym tytoniowy drażni mnie niemiłosiernie, a proszenie o nie palenie w mojej obecności nie wchodzi w grę. Pokój, w którym śpimy - czyli ten, w którym mieszkałam połowę swojego dotychczasowego życia - codziennie doprowadza mnie do łez. Obecnie niefunkcjonalnie urządzony, zimny, w ogóle nie przewidujący miejsca na nasze rzeczy. Zrobiłabym nam trochę przestrzeni w szafie (jakimś cudem), ale i tak nie ma do niej dojścia, no chyba, że jest się krasnoludkiem i chce się do niej dochodzić labiryntami.

Gdy tam jesteśmy najchętniej bym w ogóle nie brała prysznica. W łazience jest lodowato i ciasno i nieprzyjemnie. I tym właśnie sposobem coraz mniejszą mam ochotę przebywać w domu rodzinnym. A szkoda, bo dzieciaki siostry są niesamowite, dłuższe rozmowy z rodzicami bywają pasjonujące i trochę brakuje mi bliższego kontaktu z familią. W Gdańsku mam tylko częste rozmowy telefoniczne z siostrą...

Na szczęście w Gdańsku stworzyliśmy sobie z Mężem małe gniazdko. Nie własne, ciasne, ale zdecydowanie cieplejsze i mimo, iż brakuje gromadki biegających dzieciaków, dziadków, sióstr czy kuzynek, czuję się tutaj o wiele bardziej rodzinnie. Bardziej nawet lubię zapraszać rodzinę do nas, chociaż wiem, że wiąże się to ze ściskaniem w naszych 45 mkw oraz spaniem na kanapie. Nie mniej przyjemność z tych chwil jest ogromna.

Ostatnio gościli u nas na przykład rodzice Adasia. Bardzo lubię przyrządzać coś dla naszych gości. Samo przygotowywanie sprawia mi taką frajdę, jaką prawdopodobnie małemu dziecku sprawia ganianie kota, czy wbijanie młotkiem kolorowych klocków w otwory w ich kształcie. Ostatnie ciepłe dni skłoniły do celebrowania ostatnich owoców. Znowu wybrałam maliny i borówki amerykańskie. Tym razem inna wersja ciasta na biszkopcie z owocami i kremem z serka mascarpone w innym wydaniu.

Biszkopt przyrządziłam dokładnie tak samo jak przy okazji tortu z kremem mascarpone (I) i owocami. Zostawiłam go za to w jednym kawałku. Krem jednak zupełnie inaczej. Pierwsze co trzeba przygotować, jest rozpuszczenie 18 gramów żelatyny w 100 gramach gorącej wody. Odstawiamy do ostygnięcia (nie zastygnięcia!). Jeśli nie lubicie bardzo sztywnych galaretek owocowych, prawdopodobnie nie spodoba Wam się również zbyt sztywny krem. W takim przypadku proponuję zmniejszyć wagową ilość żelatyny na przykład do 15 g.

500 g serka mascarpone ucieramy mikserem z 60g cukru, 500g jogurtu naturalnego oraz rozpuszczoną i wystudzoną żelatyną. Na biszkopcie układamy warstwę owoców, przykrywamy warstwą kremu, który jest jeszcze dość rzadki. Kładziemy następną warstwę owoców i znowu warstwę kremu i tak do wyczerpania zapasów. Wierzchnią warstwę przyozdabiamy ciasno układając owoce obok siebie.

Na koniec wstawiamy ciasto do lodówki. Po 2-3 godzinach nadaje się już do krojenia i jedzenia, jednak im dłużej postoi, tym większą mamy pewność, iż krem stężeje. Ponieważ zaraz po zrobieniu krem jest bardzo rzadki, najlepiej nie wyciągać biszkoptu z formy. Po zastygnięciu, nie ma już problemu.

KREM MASCARPONE (III)
18g żelatyny
100g gorącej wody
500g jogurtu naturalnego
500g serka mascarpone
60g cukru

Mojemu Mężowi najbardziej smakuje ten wariant kremu. Jest najmniej kremowy, śmietankowy, czy maślany ze wszystkich. Nie jest też natarczywy w smaku, nie za słodki. Wydaje się raczej rześki, wyrazisty, lekki i subtelny. Mimo tego nie jest w smaku "bezpłciowy". Polecamy gorąco!