niedziela, 30 maja 2010

Żeberka pieczone

Kilka nocy temu w czasie snu zsunęła mi się z palca obrączka. Musiała gdzieś wystrzelić, jak się próbowałam przewrócić na drugą część pleców. Szukaliśmy jej długo i praktycznie wszędzie. Praktycznie, bo w szafkach na przykład nie sprawdzaliśmy... Ale ona po prostu zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu. Jest chyba jeszcze tylko jedna możliwość. Że wpadała tak głęboko w kanapę, że musielibyśmy ją rozpruć.

Nigdy nie wiedziałam, jak to jest. Za to zawsze jak słyszałam, że ktoś zgubił obrączkę, przed oczami ukazywała mi się wizja końca świata. W mojej głowie obrączka powinna być jedna na całe życie. Jeden mąż, jeden ślub, jedna obrączka. Czuję się źle, niepewnie, bezsilnie i po prostu strasznie. Znacie to uczucie, gdy macie wrażenie, że o czymś zapomnieliście. O tak! Właśnie teraz jest u mnie stałe. I chociaż wiem, że małżeńską miłość nosi się tak naprawdę w sercu, brakuje mi mojej obrączki.

Bardzo ambitnie wysłałam wczoraj Męża na wycieczkę z rodzicami. W końcu tak rzadko się widujemy z jednymi i drugimi. Obiad jednak powinien być i pomyślałam sobie, że dam radę. Przeskoczyłam kuchnie wzdłuż i w szerz na jednej nodze. Przesuwałam krzesło z miejsca na miejsce i wierzcie mi - zrobiłam potworny bałagan.

Wieczorem mój Mąż wyciągnął żeberka z zamrażalnika, aby na dzisiaj były gotowe. W prawdzie, gdy je kroiłam były wciąż potwornie zimne, ale nie stawiały oporu. Żeberka kroję zwykle co drugą kostkę, aby jeden kawałek miał jednak trochę mięsa.

Przygotowanie jest bajecznie proste, chociaż trzeba chwilkę postać przy patelni. Pokrojone na kawałki żeberka na rozgrzanym tłuszczu podsmażamy z każdej strony i zdejmujemy z patelni. Tuż przed tym delikatnie solimy. Gdy wszystkie kawałki są zrumienione przygotowujemy taki sobie sosik.

Do miski wrzucamy pieprz biały, pieprz czarny, pieprz ziołowy, papryka słodka, trochę startego imbiru (albo w proszku). Może być liść laurowy i ziele angielskie. Pamiętamy, że na tym etapie już nie używamy żadnej żadnej soli, ani przyprawy z solą. Do przypraw dolewamy sos sojowy, czerwone wino, wodę. Nie trzeba już tłuszczu. Z samych żeberek wytopi się go wystarczająco dużo.

Zrumienione żeberka układamy w rękawie do pieczenia i zalewamy sosikiem. Sosu powinno być na tyle dużo, aby kawałki mięsa były w nim zanurzone chociaż do połowy. Niech pływają. Zamykamy rękaw i zawiniątko umieszczamy w piekarniku na jakieś 2 godziny. Może być trochę dłużej, jeśli lubicie bardziej przypieczone. Temperatura 150 C.

Po 2 godzinach wyciągamy żeberka z piekarnika. Są gotowe do jedzenia. Pyszne, mięciutkie, pachnące winnie. Jeśli nie macie pomysłu na przekąskę, gdy spodziewacie się gości, pokrójcie żeberka na kawałki z jedną kostką i przygotujcie w ten sam sposób. Będą w sam raz na jeden ząb.

ŻEBERKA PIECZONE:
2 pasy żeberek
sól
sos sojowy
czerwone wino wytrawne
woda
pieprz biały, pieprz czarny, pieprz ziołowy,
papryka słodka,
imbir,
liść laurowy
ziele angielskie

Spaghetti - mięsna uczta

Mąż kontratakuje - Spaghetti mięsna uczta, jak na chłopa przystało ;)

Tym razem naprawdę miałem mało czasu, a każdy kto kiedyś mnie widział wie, że lubię porządnie zjeść. Padło na makaron i solidną porcję mięsa z paroma dodatkami, nazywanymi przez ludzi ze sporą wyobraźnią "sosem" :D
Szybka, konkretna akcja zakończona radosnym uśmiechem najedzonej gawiedzi hehe

Makarony są jednym z moich ulubionych podstaw potraw, właściwie powiem szczerze, że makaron z dodatkiem czegokolwiek zdobywa z automatu moje zainteresowanie. Odnośnie kształtu makaronu to nie tylko wnosi wartość wizualną do posiłku, ale często wiąże się z innym składem danej produkcji, co ma ogromny wpływ na smak nawet w obrębie tego samego producenta.

Spaghetti lubię, bo szybko się gotuje i sprawnie nawijane z pomocą łyżki pozwala na odpowiednie tempo konsumpcji bez utraty walorów smakowych.

Rozgrzewamy patelnię z łyżką oliwy z oliwek (wywód na jej temat można przeczytać w moim poprzednim poście) i wrzucamy mięso.

Mięso mielone - ehhh śliskość tego tematu jest porównywalna z teflonem na dobrej patelni. Część ludzi uważa, że kupowanie pakowanego mielonego w sklepie przypomina rosyjską ruletkę, inni nie są tacy zasadniczy. Ja lubię świeże prosto od rzeźnika, najbardziej wieprzowo-wołowe. Ma intensywny smak, dobrą strukturę, po wysmażeniu okazuje się nie być tak tłuste, a nie jest tak twarde jak samo wołowe. W miarę dobrym testem, oprócz oczywistego kryterium smaku, ma ilość tłuszczu na patelni po wysmażeniu mięsa - oczywiście im więcej się go pojawia, tym gorsza jakość mięsa.

Porządnie solimy, posypujemy pieprzem ziołowym i wysmażamy dodając po paru minutach cebulę posiekaną w chaotyczną kostkę. Całość posypujemy suszoną bazylią - ja preferuję świeżą i ilości hurtowe, ale to kwestia gustu. Całość mieszamy z zaangażowaniem ;)

W międzyczasie gotujemy makaron, dorzucam dodatkowo kostkę bulionu "oliwa z oliwek z ziołami". Lubię makaron al dente, aczkolwiek nie za twardy - smak mąki w tle jest wykluczony. Zwykle czas gotowania jest podany na opakowaniu, z mojego doświadczenia wynika, że trzeba do niego dodać kilka minut ;)

Przygotowujemy pomidory z puszki (wydłubujemy zdrewniały/włóknisty środek) i wlewamy razem z sokiem na patelnię. Pomidory najlepsze są całe, wtedy mamy mniejsze ryzyko natrafienia na "odpady" tak jak to może się zdarzyć w przypadku pomidorów kawałkowanych. Z jakością wiąże się cena, ale zawsze można znaleźć jakieś satysfakcjonujące rozwiązanie. Wolę kupić tańsze pomidory w całości, niż droższe w kawałkach.

Na tym etapie warto wrzucić na patelnię kilka ładnych, świeżutkich liści bazylii - wypuszczą cały aromat i uatrakcyjnią wizualnie naszą potrawę.

Końcowym etapem jest słynne już dodanie śmietanki 18%, wymagające pełnego skupienia godnego przemierzającego sawannę polującego lamparta, a jednocześnie luzu niczym Trzej Bolkowie. Tym razem rozmyślałem o tym kiedy wypijemy moje ukochane leżakujące wino - Cune Imperial Gran Reserva 1998. W tym roku mija 12 lat, a to jest optymalny czas dojrzewania rocznika 98 tego regionu i producenta. Ta butelka ma dla mnie specjalne znaczenie. Jestem z niej dumny, ponieważ jest osobistym prezentem od właściciela sieci hiszpańskich restauracji w ramach podziękowania za moją ciężką pracę jako barman i wine/food matchmaker (dobieracz win w sensie? hehehehe, bo sommelier to było by semantyczne nadużycie :D)

Patrząc jak majestatycznie zgęszcza się nasz sos, a właściwie kawał mięcha z dodatkami ;), musimy dopilnować aby nie odparować za dużo wody. Ja stosuję zasadę, że sos jest odpowiedni, jeśli po odgarnięciu części sosu łopatką przez dwie sekundy patelnia zostaje odkryta zanim sosik wróci na swoje miejsce.

Odcedzamy makaron, koniecznie trzeba go zahartować - są dwa proste patenty - makaron wyrzucamy na sitko i potrząsając zlewamy zimną wodą, lub odlewamy sam wrzątek z garnka, dopełniamy zimną wodą, mieszamy łyżką i dopiero wtedy wrzucamy na sitko. Osobiście stosuję metodę nr 2 - makaron jest zahartowany równo i temperatura jest idealna do podania.

Na koniec tarkujemy ser na drobnych oczkach. My uwielbiamy żółty ser i stosujemy zasadę, że im więcej tym lepiej, aczkolwiek 100g wydaje się być rozsądną, standardową dawką ;) Jeśli chodzi o odmianę sera, to największe znaczenie ma twardość serca, a smak jest kwestią preferencji - mnie do tej potrawy pasuje porządny edamski.

Micha/talerz, makaron, solidna porcja sosu, żółty ser, bazylia do przybrania i voila!

SKŁADNIKI: (tradycyjnie na 4 osoby lub para na 2 dni)
400/500g makaronu spaghetti - paczka, producent wedle uznania
0,5 kg mięsa mielonego wołowe/wieprzowe/drobiowe
2 puchy pomidorów w puszce
2 duże cebule
Bazylia - świeża i suszona
100 ml śmietanki 18%
100 g (min.) żółtego sera - potarkowane
1 kostka Bulionu "oliwa z oliwek z ziołami"
Sól, pieprz ziołowy, oliwa z oliwek

środa, 26 maja 2010

Kurczak po australijsku a'la Kowalczyk

Mąż – reaktywacja ;) AKA mamo, nie uwierzysz – ja gotuję :D


Jak już wiecie moja Żona cierpi pooperacyjne katusze, więc pora na przejęcie kontroli w kuchni – hehe. Moją pasją jest enologia i kawa, a marzeniem możliwość codziennego dobierania wina do potrawy, w czym, powiem nieskromnie, jestem naprawdę niezły. Jak tylko sytuacja finansowa lekarzy na początku kariery ulegnie poprawie, to na pewno zauważycie smakowicie dobrane wino do każdej potrawy mojej kochanej Żony.

Powiedzmy sobie szczerze - moje gotowanie dalekie jest od ideału, gotuje prosto, w miarę tanio i przede wszystkim szybko – nie narzekam na nadmiar wolnego czasu. Z drugiej strony od urodzenia cierpię na ciekawie brzmiącą przypadłość - logorhea, czyli słowotok – jak się już rozbujam to wiadomo, że jeśli chcecie iść krok po kroku wg przepisu możecie dany akapit swobodnie przeskoczyć ;)

Bohater popołudnia – kurczak po australijsku a’la Kowalczyk

Dlaczego po australijsku? Potrawa zawiera w sobie sporo buraków, a to jest narodowe warzywo Australijczyków, w podobnym stopniu jak u nas ziemniak. Mają korbę do tego stopnia, że np. w McChłamie jest McAussie z burakiem ;)

Zaczynamy od przygotowań – myjemy pieczarki, odcinamy stopki, kroimy w grube plastry. Cebulę kroimy wedle uznania, ja ciacham w tzw. podłużną kostkę, w wolnym tłumaczeniu niezdarną karykaturę porządnej siekanki.

Buraki są gwiazdami tej potrawy - obieramy, kroimy w drobne kawałki i wrzucamy do rondelka. Zalewamy wodą do połowy wysokości i wstawiamy na mały ogień – tak powiedzmy na 15 min – niech trochę zmiękną.


W międzyczasie oczyszczamy pierś z kurczaka, kroimy w kostkę. Rozgrzewamy patelnię z łyżką oliwy z oliwek aż zacznie skwierczeć.

Oliwa oliwie jest nierówna, za jedne z najlepszych na Świecie uchodzą oliwy z Krety, mają fascynujący zloty kolor, jednolitą konsystencję i oszałamiający zapach. Mam szczęście takiej używać – Liquid Gold 24 – Pezo Iraklio P.D.O (pamiątka z podróży poślubnej na Kretę). Stawiam moją oliwę przeciwko każdej włoskiej i hiszpańskiej produkcji.

Wrzucamy kurczaka i słuchając radosnego skwierczenia solimy, dodajemy ziołowego pieprzu. Nie jestem wielkim fanem kuchni francuskiej patologicznie uzależnionej od masła, ale odrobina masełka dodanego w tym właśnie momencie czyni cuda ;) Po obsmażeniu kurczaka dorzucamy cebulę i zostawiamy przez kilka minut mieszając od czasu do czasu.

Cebula w smażonych potrawach jest niczym szczęście w życiu. Jak to powiedziała młoda mocno nietrzeźwa kuzynka na naszym weselu – „bo bezzz szcześciaaaa to właśśśśściwie nic nie ma ssensuuu…” i tak właśnie jest w tym przypadku. Trzeba jednak uważać – za dużo cebuli wywoła grymas niezadowolenia współbiesiadników, ale użyta w odpowiedniej ilości i średnio wysmażona idealnie wyostrza smak.

Gotujemy wodę na kaszę. Ja uwielbiam jęczmienną, ale gryczana też się znakomicie nadaje. Wrzucamy kostkę bulionową „oliwa z oliwek z ziołami” + sól oczywiście. Wkładamy woreczki z kaszą, gotujemy 15-20 min.


Buraki są już gotowe – odcedzamy z soku i dorzucamy na patelnię razem z pieczarkami, całość porządnie mieszamy, przykrywamy i smażymy na średnim ogniu. Zależy nam na tym, żeby pieczarki wypuściły sok, a wraz z nim aromat, który wchłonie kurczak, dzięki czemu nie tylko będzie pachnący, ale i soczysty.

Po podsmażeniu całości nadchodzi wiekopomna chwila – dodanie śmietanki 18% - jeśli zrobimy grudę, to owacji na stojąco nie będzie ;) Ile osób, tyle sposobów dodawania, ja po prostu zmniejszam ogień, wlewam stopniowo śmietankę intensywnie mieszając i myślę o czymś przyjemnym - np. o nowozelandzkim Sauvignon Blanc, moim ukochanym Cloudy Bay lub Marlbrough. Zwykle się udaje ;D


Kaszę odcedzamy, rozcinamy woreczki i wsypujemy z powrotem do garnuszka dodjąc…a jak – masła, powiedzmy pół łyżki. Mieszamy intensywnie, można dodać trochę Vegety.

Starałem się uwiecznić proces produkcyjny na poniższych zdjęciach, za które z góry przepraszam, ale cóż, na ten moment nic lepszego nie wymodzę heh ;)

Pozdro600



SKŁADNIKI – porcja na 4 osoby, albo 2 obiady dla pary, jak kto woli:
Kurczak – duża, świeża pierś z kurczaka
Pieczarki – 0,5 kg
Buraki – 3 średnie sztuki
Cebula – 2 średnie sztuki
Kasza jęczmienna/gryczana – 2 woreczki 100g
Śmietanka 18% do zup i sosów – 100ml
Sól, pieprz ziołowy,
kostka bulionowa „oliwa z oliwek z ziołami”,
masło,
oliwa z oliwek

poniedziałek, 24 maja 2010

Usunąć szwy, czy nie - oto jest pytanie. Najprostszy truskawkowy podwieczorek.

Po praktycznie nieprzespanej nocy, obudzona drastycznie przez męża składającego kanapę, a później przez pana koszącego trawnik posiadłości obok, z wielkim trudem doczłapałam się do lekarza. Dzięki uprzejmości sąsiadki oczywiście.

Przy wypisie z giżyckiego szpitala poza serią niesmacznych specyfików oraz nieustannym leżeniem zalecono mi kontrolę w poradni ortopedycznej właśnie w dniu dzisiejszym. Trzeba było zrobić dwie ważne rzeczy: sprawdzić, czy nie zbiera się w kolanie płyn oraz usunąć szwy. No i tu właśnie pojawił się pewien problem. Autentycznie na moim kolanie toczy się obecnie wojna Giżycko kontra Gdańsk.

Lekarz giżycki, porządny wysoki facet, któremu zaufałam na tyle, aby oddać w jego ręce kolano, polecił usunięcie szwów po dniach pięciu, a więc dziś. Lekarz gdański, niewysoki, siwy człowieczek, którego dzisiaj widziałam pierwszy raz na oczy, okrzyknął ten termin zbyt wczesnym i zasugerował wrócić za tydzień. Na dodatek Mąż mój i teść uważają, że za tydzień będzie już za późno.

Właściwie nie robiło by mi to żadnej różnicy, w końcu na szwach jeszcze się zbyt dobrze nie znam. Gdyby tylko nie fakt, że z jednej strony słyszę, iż jest za wcześnie i usuwając szew w dniu dzisiejszym wszystko mi się rozejdzie. Z drugiej strony natomiast przeważają głosy, że gdy szew śródskórny zostanie usunięty za późno (czytaj za tydzień), to właśnie on rozerwie mi na nowo ranę.

Stąd właśnie moje pytanie rangi szekspirowskiego "to be or not to be". W sumie uważam to wszystko za frustrujące. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego chociaż w takiej kwestii, medycyna nie może się zgadzać? Czym się różni lekarz z Gdańska od tego z Giżycka? I co ja do jasnej ciasnej mam teraz zrobić??

Po takim poranku nie odczuwam ani grama ochoty na przygotowanie czegokolwiek. Moje lenistwo i niechęć są dodatkowo potęgowane przez naturę. Po prawie trzech miesiącach przyjmowania leków, moje ciało postanowiło sobie w końcu przypomnieć, że jestem kobietą. Yyy... i może na tym skończę.

Obiad po raz pierwszy od dłuższego czasu przygotował dzisiaj mój Mąż, co jest miłą odmianą. Prawdę mówiąc domowy posiłek nie przygotowany własnymi siłami, potrafi smakować o wiele bardziej przyjemnie. A przede wszystkim zaskakująco!

Na deser natomiast, Moi Drodzy, kompletne lenistwo. Ani krzty przysmaku przygotowanego własnymi siłami. Idealny podwieczorek dla studentów lubiących dobre, ale nie mających czasu na wymyślne przygotowania. Potrzebujemy jedynie odwiedzić warzywniak i jakiś inny sklep.

Uwaga uwaga! Dzisiaj w roli głównej świeże truskawki z kawałkiem kupnego ciasta. Truskawki kupione wracając od lekarza przy użyciu sąsiadki ;P Trafiły się piękne, olbrzymie, intensywnie czerwone i to co najważniejsze smaczne. Ciasto "Strawberry Cake" Dan Cake wracając z pracy zakupił dla mnie Mąż. W prawdzie z tych ciast najbardziej lubię kiwiowe, ale miałam na nie już tak długo ochotę, że grzechem byłoby pisnąć chociaż słowo niezadowolenia.

Przygotowanie jest bajecznie proste. Trzeba umyć kilka truskawek, wyłożyć na talerz. Na ten sam talerz położyć ukrojony kawałek ciasta. Zjadamy truskawki zagryzając kęsem ciasta. Albo na odwrót. To zależy od tego jakie są wasze preferencje smakowe. Gorąco polecam!

CIASTO ZE ŚWIEŻYMI TRUSKAWKAMI:
8 świeżych umytych całych truskawek
2 kawałki ciasta Dan Cake "Strawberry Cake"

W bardziej sprzyjających warunkach z tymi truskawkami wyczyniałabym zupełnie inne wariacje. Coś z mascarpone, albo lody, albo chociaż koktail. Ale nie dziś. Mam jednak nadzieję, że zdążę przygotować coś bardziej godnego uwagi zanim skończą się truskawki w sklepach.

niedziela, 23 maja 2010

Twarożek na niedzielne śniadanie mistrzów

Wciąż na leżąco, siedząco i delikatnie kicająco potrafię przygotować coś smakowitego. Do kuchenki i piekarnika mam daleko, dlatego dzisiaj coś co można przygotować prawie w całości na kanapie.

 Na szczęście mój Mąż wczoraj zrobił część zakupów, bo okazuje się, że dzisiaj nie jest otwarty ani jeden sklep. Paranoja! Zielone Świątki? Czy to naprawdę jest powód do zamknięcia wszystkich sklepów? Pamiętam jak rok czy dwa temu zielonoświątkowcy walczyli o to, ale nie sądziłam, że to przejdzie. W naszym kalendarzu jest jeszcze kilka świąt porównywalnej rangi. Czy to oznacza, że one wszystkie powinny być dniem wolnym?

Anyway... mąż umył mi i przygotował rzodkiewki oraz szczypiorek. Podał nóż, miskę, twaróg, śmietanę oraz przyprawy. Sam w tym czasie przygotowywał resztę rzeczy do śniadania. No wiecie: pieczywo, masło, szynkę i takie tam.

Rzodkiewki trzeba pokroić na kawałki różnych rozmiarów. Tak jak mam w zwyczaju nad miską w powietrzu. Do rzodkiewek dorzucamy pokrojony szczypior. Na tym etapie dodajemy chociaż trochę przypraw: soli, pieprzu ziołowego oraz Vegety. I mieszamy.

Dodajemy pokruszony w rękach twaróg, znowu mieszamy. Dodajemy przyprawy znowu, pod warunkiem, że jest to konieczne. Żeby to sprawdzić trzeba sprawdzić to najzwyczajniej w świecie próbując.

Tuż przed podaniem zalewamy prawie gotowy twarożek śmietaną, mieszamy i zajadamy! Czyż to nie jest bardzo proste??

Golonka tym razem nie w piwie

Przykro mi ogromnie, ból jest tak silny i wszechogarniający, że nie mogę się skupić ani na gotowaniu, ani na pisaniu. Zatem po prostu streszczę sposób na łatwe przygotowanie niesamowitej mięciutkiej, soczystej goloneczki. I to ze skórką tak wytopioną i przypieczoną, że każdy, nawet największy przeciwnik tłustej golonki, chętnie ją schrupie.

Tym razem tuż po powrocie ze szpitala pomogła mi bardzo oddana sąsiadka. Właściwie w tych dniach opiekuje się mną nie tylko mój Mąż, ale i przesympatyczna para z dołu, dzwoniąca co jakiś czas z zapytaniem w czym pomóc, co podać. No i jeszcze od czasu do czasu wpada sobie Paulina, podtrzymuje na duchu, rozśmiesza, opowiada i robi zastrzyki ;P

Szczęśliwie się złożyło, że w piątek - popołudnie przed tym jak zrobiłam sobie kuku, odwiedziłam mięsny i wyposażyłam cały cały zamrażalnik. W ten oto sposób po prostu wyciągnęłyśmy z Magdą cztery śliczne zamrożone goloneczki gotowe do wzięcia.

Przygotowanie jest naprawdę proste pod warunkiem, że mamy w naszej kuchni słynny rękaw do pieczenia. Golonki trzeba umyć, posolić z wierzchu solą, popieprzyć. Układamy je w rękawie, dolewamy pół szklanki wody i zamykamy rękaw. Warto jeszcze przed włożeniem golonek w rękawie do piekarnika nakłuć go kilka razy szpilką. Nie wiem ile jest w tym mojej teorii tylko, ale zauważyłam, że jeśli tego nie zrobię, rękaw pęcznieje niewyobrażalnie i w pewnym momencie pęka.

Ja powinnam być chodzącą reklamą najróżniejszych produktów. Jeśli już coś sprawdzę i mi podpasuje, jestem temu wierna i przy każdej nadarzającej się okazji wychwalam pod niebiosa. Użyłam rękawów naprawdę wielu firm. Kiedyś najbardziej lubiłam takie formy krzak, które można było dostać tylko w Rossmanie. Niestety już ich tam nie sprzedają, więc pozostaje mi tylko "Janek Niezastąpiony" powszechnie znany pod nazwą Jan Niezbędny. Są na tyle mocne, aby się nie przerwać pod żadnym pozorem, ani przed ani po pieczeniu.

Golonkę w rękawie wkładamy do piekarnika na jakieś 3 godziny do temperatury 150°C. Można potrzymać dłużej, jeśli lubicie jeszcze bardziej chrupiącą i wytopioną skórkę.

Goloneczkę najlepiej jest podać z tartym chrzanem, ale w przypadku braku dobra będzie też musztarda.

GOLONKA PIECZONA:
4 golonki (nie peklowane!)
1 łyżeczka soli
0,5 łyżeczki pieprzu ziołowego
0,5 szklanki wody

Jeśli lubicie golonkę w piwie, zastąpcie pół szklanki wody, połową puszki piwa ;P


Smacznego!

wtorek, 18 maja 2010

Papardelle ze szpinakiem

W gipsie czy nie w gipsie, wciąż potrafię gotować :) Mam dwa wspaniałe legowiska, które umożliwiają mi gotowanie pomimo cholernie ciężkiej longety. Uwaga uwaga! Przedstawiam Państwu: kanapę i krzesło!

Kanapa - (łac. canopeum) weszła w użycie w XVII wieku. Rodzaj fotela poszerzonego, mieszczącego od trzech do czterech osób, wyściełanego, z oparciem i poręczami. W kryzysowej sytuacji pomieści Żonę w kuchni i jej chorą nogę. Na upartego znajdzie się jeszcze kawałek miejsca na Męża leżącego u stóp żony. Umożliwia wykonanie części kuchennych prac w wygodnej pozycji.

Krzesło - mebel do siedzenia o konstrukcji szkieletowej z oparciem i bez podłokietników. W tym przypadku wykonane z drewna, bez tapicerowanego siedziska i oparcia. Okazuje się być przydatne w kuchni w celu siedzenia żony z nogą w gipsie.

Moi drodzy dzisiaj zaprezentuję Wam, jak przygotować wspaniały obiad, przy użyciu rąk i nóg wspaniałego Męża. Jeśli nie posiadacie męża, lub w przypadku panów żony, polecam sobie znaleźć. Niezastąpiony towarzysz życia codziennego, rozśmieszacz, psychoterapeuta, pomoc domowa w jednym ;P

Do przygotowania makaronu ze szpinakiem potrzebujemy składników zakupionych przed skręceniem nogi. Jeśli jednak nie udało Ci się tego wcześniej przewidzieć, do obowiązków współmałżonka możesz dopisać zakupy.

Leniwie siedząc na kanapie prosimy Męża o podanie: pęczków szpinaku, worka na śmieci, dużą miskę. Wciąż nie podnosząc się przeglądamy liście, brzydkie wrzucamy do worka. W worku na śmieci umieszczamy również odcięte łodygi. Dobre liście wrzucamy do przygotowanej miski.

Prosimy męża, aby opłukał porządnie liście. Chcąc jednak zaoszczędzić mu dodatkowego stania przy zlewie, proponujemy uzupełnienie 3/4 zlewu letnią wodą. Prosimy męża, aby wrzucił do wody liście, zamieszał troszkę i zostawił na jakieś 20 minut.

Gdy minie czas moczenia liści, prosimy małżonka, aby wyciągnął je do durszlaka delikatnie je wyciskając. Wciąż siedząc leniwie rwiemy odcedzone liście w rękach lub tniemy nożyczkami czy nożem.

Następnie prosimy Męża, aby przygotował przy kuchence: patelnię, masło, obrane ząbki czosnku + zgniatarkę, miskę z liśćmi szpinaku, śmietankę, przyprawy, duży garnek, makaron, łyżkę, widelec (w każdym razie coś do mieszania).

Obowiązkowo uśmiechamy się zachęcająco do Męża, aby również przy kuchence ustawił krzesło. I koniecznie usadowił się w kuchni, aby nie było smutno. Nie wiem, jak Wy, ale ja zwykle gdy przyrządzam coś w kuchni, potrzebuję, aby coś grało w tle. Zwykle włączam TV, ale wtedy dużo biegam w te i z powrotem, kiedy lecą reklamy. Będąc uziemioną na tyłku mogłabym również wściec się na radio, ponieważ nie zawsze leci to, co lubię. Dlatego właśnie warto zachęcić małżonka do spędzenia z nami trochę czasu w kuchni.

Na rozgrzane na patelni masło wyciskamy czosnek. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale kiedyś mi ktoś powiedział, że trochę soląc zmniejszymy ryzyko przypalenia się czosnku. A wiecie, że przypalony czosnek jest wstrętnie gorzki. Na podsmażony na maśle czosnek wrzucamy stopniowo liście szpinaku. Stopniowo, ponieważ na jeden raz na pewno nie zmieści się na patelni. Liście jednak bardzo szybko i bardzo wyraźnie zmniejszają swoją objętość. Z trzech dużych świeżych pęczków liści wyszło mi jakieś pół patelni liści już gotowych.

Liście gotowe, to takie, które puściły już trochę soków, które wyparowały. Do gotowych liści dolewamy odrobinę mleka, a później śmietankę do sosów. Mieszając co jakiś czas dalej trzymamy patelnię na ogniu. Sos szpinakowy jest już prawie redi. Trzeba tylko dodać odrobinę przypraw. Najpierw próbujemy malutką porcję na łyżeczce i wtedy oceniamy jakich przypraw użyjemy. W moim przypadku były to papryka słodka i ostra, pieprz ziołowy i jeszcze niewielka porcja soli.

W czasie, gdy robimy sos, również prosimy Męża o pomoc w nastawieniu wody na makaron. Makaron nie byle jaki. Koniecznie papardelle. Każdy inny wg mnie do tej potrawy już się tak super nie nadaje. Papardelle też nie może być pierwsze lepsze. Kiedyś łatwo można było dostać wyśmienite Papardelle Malmy, ale już zniknęło ze sklepów. Obecnie najchętniej używam PrimoGusto. Za to bardzo bardzo nie lubię DeCecco. Wiem, że to dobra firma, ale jak dla mnie jest zbyt paciowaty.

Dodatkowo makaron nie może być po prostu ugotowany na wodzie. Istotne są dodatki. Sól i kostka Knorr bulion z oliwą z oliwek z ziołami. Uwydatnia smak makaronu, sprawia, iż nie jest mdły.
Makaron gotujemy na tak zwane al dente. Broń Boże rozgotować!!!

Gotowy makaron i sos mieszamy ze sobą. W odpowiednich dla siebie i współmałżonka proporcjach. Ja na przykład raz lubię więcej sosu, a czasem więcej makaronu.

 Tak czy inaczej startego żółtego sera na pewno nie może zabraknąć. Ser dodajemy indywidualnie do każdej porcji, póki jeszcze danie jest gorące, aby zdążył się roztopić. Palce lizać!

MAKARON ZE SZPINAKIEM:
350 g makaronu Papardelle
1,5 łyżeczki soli
1 kostka Knorr Bulion z oliwy z oliwek z ziołami
2 litry wody do gotowania makaronu
3 pęczki świeżego szpinaku
5 ząbków czosnku
pół kostki masła
500 ml śmietanki do zup i sosów
sól, pieprz
papryka ostra, papryka słodka

Zapomniałam jeszcze dodać, że zestawianie z gazu, nakładanie i przygotowywanie stołu do posiłku również pozostawiamy Mężowi. W każdym razie z nogą w gipsie ciężko by było poprzenosić garnki i talerze z jednego miejsca na drugie.

Na wszelki wypadek postarajcie się nie pisać tekstów o podobnym zabarwieniu, jeśli wiecie, iż Małżonek nie ma dystansu do samego siebie. Ja akurat jestem szczęściarą :) Na okrągło robimy żarty z siebie na wzajem.

Makaron ze szpinakiem przez kilka ostatnich lat robiłam na najróżniejsze sposoby. Próbowałam różnych rzeczy. Jednak w tej postaci smakuje mi najlepiej. Nauczyłam się go robić od jednej z moich pierwszych współlokatorek. W odrobinie innej wersji. Z sosem zagęszczanym mąką. Ja jednak w toku ewolucji zmodyfikowałam potrawę na swoje potrzeby. Ach i na potrzeby podniebienia mojego Męża. Bo o Męża dbać trzeba :D

niedziela, 16 maja 2010

Zupa ze świeżego szczawiu

Dzisiejszy zaległy wpis z zupą szczawiową umieszczam ogarnięta potwornym bólem całego ciała centralizującym się w lewym kolanie. Dostałam wskazówkę od Pauliny, aby chwilowo nazwę bloga zmienić z "Żona w kuchni" na "Żona w gipsie". Od tej samej Pauliny, z którą to miałyśmy zatańczyć ostatnią piosenkę. Tuż przed wyjściem - dosłownie dwie minuty. Po fakcie sąsiad nas oświecił, że nigdy nie robi się nic co ostatnie, bo tak się zawsze kończy ;P

Wiecie co jest najgorsze? Poza tym, że na to nasze drugie piętro nie ma żadnej windy? No i wciąż nie ma prądu po pożarze, przez co panowie wnosili mnie zupełnie po ciemku... Najgorsza jest tzw. to-a-le-ta. Począwszy od gipsu, który jest odrobinę zbyt wysoko, co trochę mi przeszkadza swobodnie usiąść gdziekolwiek łącznie z sedesem. Poprzez zbyt ciężki gips, który jak tylko próbuję chwilę postać, dosłownie ciągnie mnie w dół. Kończąc na gipsie w ogóle, który uniemożliwia mi wejście pod prysznic!!! Nienawidzę tego uczucia. I już nawet głowa zaczyna mnie trochę swędzieć :(

Ach no i spanie... Spanie po prostu graniczy z cudem. Pamiętajcie zatem, że jak przyjdzie Wam ochota na ostatni taniec, po prostu go zaniechajcie. Będzie bezpieczniej. Jak napisał znajomy na facebook'u fatum wciąż nie opuszcza kowalczykowej podstawowej komórki społecznej. Powiedziałabym nawet więcej. Mam wrażenie, że dopiero się rozkręca. Tak się zastanawiam, może bezpieczniej będzie jeśli nie polecimy na rocznicę ślubu do Paryża?? I w ogóle zamkniemy się w domu na cztery spusty......

Opowiem Wam jeszcze coś. W piątek zaplanowałyśmy z sąsiadką wczesną wycieczkę do Szadółek. W Fashion House'ie ogłosili 90% wyprzedaż. Zahaczając o laboratorium, aby zbadać moją prolaktynę, wyjechałyśmy później niż planowałyśmy. Do Szadółek nie dojechałyśmy. Utknęłyśmy w gigantycznym korku pierw na Kartuskiej. Próbowałyśmy dojechać jeszcze z kilku innych stron, ale na darmo. Wiedziałyśmy o planowanych strajkach Energi i innych wypadkach i korkach, więc dzielnie zawróciłyśmy, na pocieszenie zajeżdżając do mojego ulubionego mięsnego.

Dobre mięso w Gdańsku jest niesamowicie trudno dostać. Wypróbowałam już wiele źródeł. Wciąż jednak się upieram, że najlepsze jest na Morenie. Jest na tyle dobre, że wolę wyciągnąć z zamrażarki mięso morenowe niż świeże mięso z każdego innego mięsnego. A to chyba o czymś świadczy.

Pomysł na szczawiową przyszedł mi do głowy, gdy zobaczyłam w warzywniaku świeży szczaw. Bo ze słoiczka to nie to samo. Właśnie dlatego lubię maj i czerwiec i jeszcze kilka innych słonecznych miesięcy. Można wtedy dostać dużo zieleniny i warzyw i owoców i wszystkiego "co tygryski lubią najbardziej". Poza szczawiem zakupiłam jeszcze drugą tonę szpinaku, z którego przyrządzania sprawozdanie pojawi się wieczorem.

Tak się składa, że akurat wczoraj, gdy noga mnie cholernie bolała i byłam tym wymęczona, na obiad gotowa już była szczawiowa ugotowana w piątek. Czekała sobie taka pyszna tylko na podgrzanie.

W mojej kuchni zupa zawsze powstaje na bazie wywaru z jakiejś kości. Koniecznie z kawałkami mięsa. Tym razem poszłam na łatwiznę i po prostu nastawiłam skrzydełka kurze z solą i pieprzem. Gdy woda zawrzała trzeba było zebrać szumę. Nie wiem czy w ogóle istnieje takie pojęcie w słowniku. Ja się gdzieś tak nauczyłam to nazywać. Gdy woda z kośćmi zaczyna wrzeć, an powierzchni zbiera się taka brudna piana. To właśnie nazywa się szumą w mojej kuchni.
Można też zupę przelać wtedy przez metalowe sitko, ale gdy po zawrzeniu wywar jeszcze się trochę zagotuje i szuma zrobi się bardziej stała.

W czasie, gdy wywar się gotuje, przygotowujemy pozostałe składniki do zupy.

Po pierwsze szczaw. Trzeba dokładnie umyć i pociąć liście (bez łodyg). Na patelni rozgrzewamy odrobinę masła i podsmażamy liście. Zdziwicie się bardzo, jak szybko zmniejsza się ich rozmiar. Z trzech pęczków szczawiu wyszło mi z pół patelni paciaji szczawiowej. Od razu zapowiem, że fakt iż szczaw zmienia kolor na brudny zielony, jest zupełnie normalny.

Również w piątek pojawił się przepis na szczawiową u Nicole, której bloga lubię sobie podczytywać. W prawdzie gdy planowałam obiad Kowalczyków jeszcze o tym nie wiedziałam. Anyway... Nicole kolor szczawiu określiła jako moro-khaki. I wydaje mi się, że to właśnie określenie jest super trafione. Zauważyłam kilka różnić. Kilka dosłownie. Ale minimalnych. Szkoda, że mieszka w Wawie, bo bym zaproponowała wymianę i porównanie smaków ;P

Podsmażony szczaw wrzucimy do zupy prawie pod koniec przygotowywania. Wcześniej jednak trzeba jeszcze przygotować inne warzywa. Standardowo włoszczyznę: pietruszkę, seler, por, marchewkę. I obowiązkowo ziemniaki. Mogą być zwykłe, mogą być młode, albo jak w tym przypadku u mnie Potatki. Dodam tylko, że jeśli młode, to tylko skrobane.

W jeszcze innym garnku gotujemy na twardo jajka. Dużo jajek. Przynajmniej u Kowalczyków tych jajek w szczawiowej jest dużo. Mój Mąż uważa, że im więcej tym lepiej. Ja osobiście jadłabym same żółtka, ale nie bierzcie ze mnie przykładu.
Ugotowane jajka obieramy i kroimy na przykład na ćwiartki.

Wszystkie warzywa wrzucamy do wywaru. Muszą się podgotować z 20 minut. Dodajemy śmietanę/nkę do zup. Polecam wcześniej ją w miseczce dokładnie wymieszać z odrobiną delikatnie przestudzonego wywaru z zupy. Dopiero później wlać do zupy i jeszcze raz energicznie zamieszać. Zmniejszymy w ten sposób prawdopodobieństwo ścięcia się śmietany na białe grudki.

Właśnie do takiej białej zupy z warzywami dodajemy podsmażony wcześniej szczaw i ugotowane jajka. Na koniec próbujemy czy nie trzeba dodać jakichś przypraw. Proponuję jeszcze chwilę podgotować, aby się przegryzło. I gotowe...

ZUPA ZE ŚWIEŻEGO SZCZAWIU:
5 skrzydełek kurzych
2 l wody
2 łyżeczki soli
pieprz
3 pęczki świeżego szczawiu
kawałek masła
1 pietruszka
1/4 selera
por
5 marchwi
600 g ziemniaków
400 ml śmietany do zup

piątek, 14 maja 2010

Pomarańczowe muffiny śniadaniowe

Postanowiłam rano zrobić coś smacznego, co mogłabym zawieść koledze - dentyście, który wyświadczał mi dzisiaj ogromną przysługę. Być może miałam też nadzieję, że coś słodkiego osłodzi jego serce i złote ręce i nie będzie się nade mną mocno znęcał... Upiekłam przepyszne muffiny, ale w nerwach i pospiechu zapomniałam ich ze sobą zabrać. Nie zmienia to jednak faktu, że ta wizyta była jedną z najmilszych moich wizyt u zębologa w życiu.

Adrian (mam nadzieję, że nie obrazi się za odkrycie jego tożsamości) jest jedną z tych osób, którą wystarczyło wypuścić spod oczu asystentów kontrolujących każdy krok, aby naprawdę rozwinął skrzydła. Śmiało mogę powiedzieć, że w tym przypadku praktyka czyni mistrza. Gdy byłam u niego ze dwa lata temu, jeszcze na uczelni, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. W prawdzie ząb i tak został porządnie zrobiony. Jednak teraz po prostu nie ma porównania. Jak na razie założył mi tylko opatrunek, ale sposób w jaki to zrobił. Z jaką łatwością, pewnością, odwagą... I tak bezstresowo. Muszę przyznać, że pierwszy raz w życiu nawet znieczulenie mnie nie bolało. I uwaga! Chłopak przyjmuje dopiero kilka miesięcy jako stażysta, a już się tak wyrobił! Ciekawa jestem co będzie za kilka lat! Jestem z niego mega dumna.

Muffiny do Adriana nie zajechały, ale i tak zostały dość szybko i ze smakiem pochłonięte. Część jeszcze ciepłych pożarliśmy z Mężem na tzw. drugie śniadanie. Kilka odgrzanych zjadłyśmy z Magdą na podwieczorek. Mąż jeszcze coś skubnął do kolacji. I tak oto zostały na jutro dwie sztuki dla Adama do pracy.

Muffiny pomarańczowe zostały przygotowane wg przepisu znanej z telewizji Nigelli. Zamiłowanie do jej programów zaszczepiła we mnie jedna z moich pierwszych współlokatorek. Z Matyldą mieszkałam przez kilka pierwszych lat studiów i nauczyłam się od niej wielu godnych polecenia przepisów. Najsłynniejszym jest makaron ze szpinakiem, którym objada się mój Mąż i wszyscy, którzy akurat natrafią na szpinakowy dzień.
Niby program Nigelli mógłby oglądać sobie każdy. Ja jednak, gdy patrzę w telewizor, wolę coś z fabułą. Kiedy wracałyśmy zmęczone po zajęciach, przygotowywałyśmy sobie coś do jedzenia i odmóżdżałyśmy się przed TV. Gdy władzę nad pilotem posiadała Matylda prawie zawsze oglądałyśmy Nigellę. Zafascynował mnie ten program, aż w końcu naprawdę go polubiłam. Na tyle mocno, że na półce z płytami DVD brakuje już tylko jednej serii Nigelli. Kobieta ma niesamowite pomysły na ułatwienie sobie najżmudniejszych zajęć w kuchni. To od niej nauczyłam się używać nożyczek do cięcia zieleniny na przykład. I jeszcze wielu wielu innych chwytów.

POMARAŃCZOWE MUFFINY:
Składniki suche:
75 g masła
250 g mąki
25 g mielonych migdałów
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
75 g cukru
skórka z 1 pomarańczy
Składniki mokre:
100 ml świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
100 ml pełnotłustego mleka
1 jajko

Ilości składników przewidziane są dokładnie na 12 muffinów.

Przygotowanie muffinów pomarańczowych jest szalenie proste. Właściwie wymaga jedynie zmieszania składników i rozłożenie ciasta do foremek. W jednej misce trzeba zmieszać składniki suche: mąkę, mielone migdały, cukier, proszek do pieczenia, sodę oczyszczoną, startą na drobnych oczkach skórkę z pomarańczy, W drugiej składniki mokre: roztopione i ostudzone masło, mleko, jajko, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy.

Następnie do suchych składników stopniowo dodajemy lejącą masę. Mieszamy widelcem. Ważne jest to, aby muffinowej masy nie mieszać zbyt długo i dokładnie. Dozwolone są niewielkie grudki. Równe ilości masy rozkładamy do foremek wysmarowanych masłem lub wyłożonych papierem. Mi udało się dostać w sklepie wyjątkowe sylikonowe foremki. Wyglądają dokładnie jak te papierowe, ale są sylikonowe i mogę ich używać wielokrotnie. Ten zakup był naprawdę udany.

Foremki z ciastem wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200°C na 20 minut. Gdy któraś zacznie uciekać z foremki nie trzeba się tym przejmować. Ciasto czy tak czy siak będzie w sam raz do zjedzenia. Wiem, bo sprawdziłam. Po upieczeniu trzeba je wyłożyć na kratkę do ostygnięcia. Najlepsze do zjedzenia są, gdy są jeszcze lekko ciepłe.

Według mnie ważne jest, aby muffin nie jeść samych sobie. Skorzystaliśmy z rad Nigelli i zajadaliśmy je z masełkiem i borówką. Tylko taką naprawdę dobrą borówką z Rolnika, a nie jakimś tam tylko zżelowanym wywarem z borówek. Spróbujcie zresztą sami. Zobaczycie, jak się Rolnik postarał przy produkcji.
Mój Mąż spróbowała jeszcze połączenia muffin z nutellą oraz dżemem truskawkowym. Ja dalej uważam, że najlepsze są dodatki kwaśno-gorzkie i borówka czy nawet żurawina świetnie się do tego nadaje.

czwartek, 13 maja 2010

Majowa surówka z sałat i słonecznika

Są takie powiedzenia o miesiącach, prawda? W marcu jak w garncu, kwiecień plecień... Nie mogę sobie przypomnieć nic o maju... W maju pogoda na haju?? Naprawdę nie wiem co się dzieje. Wczoraj smażyliśmy się na słoneczku nad morzem, a dzisiaj było zimno, ciemno, chmurno i burzowo. W prawdzie jeszcze nie jest tak źle, aby padał śnieg, ale żeby temperatura w niektóre dni ledwo sięgała ponad zero, to już lekka przesada.

Wczoraj było naprawdę ładnie. W przypływie pozytywnej energii zabraliśmy sąsiadów na wylegiwanie się w Brzeźnie. Zabraliśmy nawet parawan! Zrobiliśmy sobie naprawdę godne legowisko. Coś mi się wydaje, że takich dni będzie w tym roku niewiele, dlatego będziemy musieli brać garściami z tego, co pogoda nam podaruje.

Słoneczko automatycznie skłania do zadbania o siebie. Nagle pijemy o wiele więcej płynów, zwracamy większą uwagę na stan naszych włosów, paznokci i skóry. Zaczynamy też zdrowiej się odżywiać. Chociaż z tym "zdrowiej" nigdy nic nie wiadomo. Na pewno można powiedzieć, że odżywiamy się trochę lżej.

Na takie właśnie dni chciałabym zaproponować Wam niesamowitą surówkę. W prawdzie dzisiaj była ona u nas tylko dodatkiem do polędwiczki w cieście oraz ziemniaczków. Polecam ją natomiast wszystkim paniom i panom, którzy chcieliby się odrobinę oczyścić, albo po prostu zafundować sobie lżejszy, ale wciąż smakowity posiłek.

Właściwie tą surówkę możemy zrobić o każdej porze roku. Zimą możemy posłużyć się mieszanką sałat dostępna na pewno w każdym markecie. Również zimą najlepiej jest użyć do niej pomidorków koktajlowych, ponieważ mają mniej pompowany i bezpłciowy smak. Jeśli jest ciepło i sklepy z warzywami zaczynają pękać w szwach od tych wszystkich dobroci, warto jednak użyć składników prosto z polskiej grządki. Wszystkie inne składniki są dostępne w sklepach przez cały rok.

SURÓWKA Z SAŁAT ZE SŁONECZNIKIEM:
młody szpinak (kilkanaście liści)
sałata fryzyjska (kilkanaście liści)
cykoria endywia (kilkanaście liści)
cykoria sałatowa (kilkanaście liści)
sałata lollo rosso (kilkanaście liści)
2 średnie pomidory (małe opakowanie pomidorków koktajlowych)
1,5 szklanki słonecznika
0,5 szklanki sosu Vinegrette
1 łyżka musztardy

Powyższe ilości są w sam raz na dwie osoby. Jeśli jednak chcecie zrobić surówkę na więcej osób spokojnie można wykorzystać całe główki sałat, czy większą liczbę liści. Wtedy też trzeba dostosować ilości innych składników. Ze wszystkiego najważniejsze jest to, aby słonecznika było mniej więcej 3/4 ilości liści.

Wszystkie liście drzemy palcami na mniejsze kawałki i wrzucamy do miski. Pomidory kroimy na mniejsze kawałki. Jeśli używamy koktajlowych, wystarczy przekroić je na pół. Układamy z nich czerwoną warstwę na warstwie z liści. Na tym etapie przygotowujemy sos. Jeśli jesteście wygodniccy jak ja, kupujemy sos w proszku i postępujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Gdy sos jest gotowy dodajemy do niego jeszcze musztardę i dokładnie mieszamy. Sosem polewamy liście z pomidorami.

Na koniec na samej górze układamy dość grubą warstwę z nasion słonecznika. Ważne jest to, aby wcześniej go podsmażyć na patelni. Bez tłuszczu. Aż niektóre nasiona zbrązowieją. Do stołu podajemy surówkę w warstwach. Mieszamy ją dosłownie przed nałożeniem sobie/gościom na talerz, albo w ogóle dopiero na talerzu. Oczywiście to jest kwestia być albo nie być. Po prostu słonecznik, który nie zdąży jeszcze wsiąknąć wszystkich soków jest o wiele ciekawszy i chrupki.

Prawdziwa uczta dla smakoszy!

Jeśli lubicie frytki, ale nie lubicie babrać się w oleju, wystarczy ziemniaki pokroić i w brytfance bez tłuszczu, a już na pewno bez wody, włożyć do piekarnika na 200 stopni. Jeśli ich ilość jest duża, trzeba trzymać około godziny. Im mniej tym krócej. Ciasto do polędwicy przygotowujemy mieszając jajka, mąkę, sól i pieprz, aż uzyskamy odpowiednią ciągnącą się konsystencję. Kotlety polędwicy obtaczamy w cieście i smażymy na patelni z obydwu stron. Mniam mniam mniam! I to razem z surówką jest obiadem mistrzów. Nie tylko mistrzów, ale mężów, którzy przychodzą zmęczeni z pracy ;P

środa, 12 maja 2010

Wiosenna zupa kalafiorowa

Już trzeci dzień nie mogę się wyspać po medykaliach. Codziennie nastawiam sobie budzik na 8.30, ale przez sen przestawiam go co dziesięć minut. I tak aż do 11tej. Kto jeszcze z Was tak miewa? Na facebook'u komentarze ograniczyłyby się do "Zenek Iksiński lubi to!". Jutro muszę się zebrać w sobie i wstać o czasie, bo trzeba trochę wziąć się do roboty.

Najtrudniejszym medykaliowym dniem był chyba dzień koncertowy. Chociaż w czwartek strasznie przemarzliśmy, a w piątek długo musieliśmy być na nogach, to jednak w sobotę musieliśmy być najwcześniej i najwięcej trzeba było ogarnąć. W ciągu tych kilku godzin trzeba było dogodzić wielu ludziom i pogodzić najróżniejsze prace. Co chwilę z Pauliną powtarzałyśmy "gdzie jest ten cholerny PO", aby przejął chociaż część obowiązków. Jak się okazało przyszedł na gotowe, a 90% czasu spędził w biurze przed komputerem. Jak się okazało oglądając z kolegami mecz. Heh... dość odpowiedzialny organizator, prawda? Gdy zostały mu przekazane niektóre obowiązki, dzielnie rozdzielał je między dziewczęta i... dalej gnił przed komputerem. Nastąpił moment, kiedy już nie wytrzymałam i trochę nakrzyczałam. Niestety przy okazji oberwało się kilku całkiem niewinnym osobom. Sama bym przyjęła myślenie "skoro PO się leni przed komputerem, to znaczy, że można".

Jest kilka osób, które należy wyróżnić orderem, za ich zaangażowanie i dokładność oraz sumienność w wykonywaniu zadań. Jestem z nich szalenie dumna i na podsumowującym spotkaniu będę je wychwalać pod niebiosa. Zdaje się, że będzie to moje ostatnie zebranie, bo na chwilę obecną nie mam już siły dłużej patrzeć jak samorząd marnieje w oczach. Powątpiewam trochę, że coś się zmieni, chociaż nie ukrywam, iż pokładam nadzieję w niektórych członkach.

Oczywiście dzień koncertowy nie mógł się obejść bez potyczek i opóźnień. Pierwszą przeszkodą, aby rozpocząć o czasie były wozy ze stołówki, którym studenci z akademików zastawili wejścia na dolnym parkingu, przez co musieli wjechać na ogrodzony przez nas teren. To było pierwsze. Następnym opóźnieniem były problemy żołądkowe jednego z zespołów. Tutaj mój Mąż-lekarz wykazał się swoją doskonałością i znalazł sposób, który mógł pomóc. Marianna niczym błyskawica skoczyła do apteki. Szczerze mówiąc trwało to mniej więcej tyle co wyskoczyć do sklepu na przeciwko po bułki. Nie wiem ile miała na liczniku, ale naprawdę dała czadu. Laury zebrał człowiek, który wręczył zespołowi cudowne tabletki, a prawdziwi bohaterowie "pozostali niewymienieni w czołówce". Ostatnim opóźnieniem była nasza gwiazda, która stroiła się dłużej niż ustawa przewiduje.

Pogodno zespół, który wszyscy znamy z energicznych i skocznych piosenek "pap parara", "uśmiech się" bardzo niemiło nas zaskoczył. W chwili, gdy uzbieraliśmy całkiem ładną publiczność, a obroty w punktach gastronomicznych osiągały zawrotne sumy, kilkoma pierwszymi zdaniami członkowie zespołu tak zrazili do siebie studentów, że w kilka minut ich liczba zmniejszyła się o 1/4. Miałam nadzieję, że jednak ktoś to przypadkiem nagrał i wrzucił na youtube'a, ale niestety. Chociaż z reguły jestem bardzo odporna na szowinistyczne teksty, tym razem poczułam się urażona i nie zostałam nawet na jeden utwór. Wiem, że nie tylko ja była zła, o czym świadczyć mogą kubki z piwem, które automatycznie poleciały na scenę oraz reszta dziewcząt organizatorek, które po prostu zamknęły się razem z nami w Medyku na małe tete a tete z zespołem grającym wcześniej. Moim zdaniem w stronę kobiet poleciały tzw. treści obraźliwe. Jak później wielokrotnie powtarzali członkowie zespołu grali dla mężczyzn. Pech chciał, że na naszej uczelni zdecydowana większość to panie. Jeszcze smutniejszy był fakt, że im dłużej Pogodno grało tym więcej ludzi opuszczało naszą imprezę i nawet obroty dość znacznie spadły. Żeby było gorzej skoczna przesympatyczna muzyka zamieniła się w darcie kotów. Uczciwie mogę powiedzieć, że w tym roku Pogodno "dało dupy".

W myśl zasady Ania głodna, Ania zła w piątek przed White Fartuchem zrobiłam dla nas zupę na kilka dni. Chociaż pogo była raczej dołująca i niesłoneczna, zapragnęłam typowo wiosennej zupy. W kończy mamy już maj. Kalafiorową lubię najbardziej na kurzych skrzydełkach. Naprawdę uwielbiam wyjadać rozpadające się już skrzydełka prosto z zupy. Z każdej zupy, ale wiosenna kalafiorowa bije na głowę wszystko. Kiedyś bardziej lubiłam mięso z pomidorowej, ale z czasem moje upodobania ulegają zmianom. Dla niezwariowanych ludzi wystarczająca ilość skrzydełek na zupę to 4. I tak właśnie zaczęłam kalafiorową tym razem. Skrzydełka muszą być wcześniej umyte i oskubane z wszelkich piór. Czy Wy również pożeracie skrzydełka pozostawiając jedynie kosteczki? W sensie razem ze skórą? Jami! Ja uwielbiam skórę. Mój Mąż nie lubi aż tak bardzo, więc się uzupełniamy i ja mam zawsze więcej.

Woda ze skrzydełkami, solą i pieprzem musi zawszeć. Jeśli na powierzchni pojawi się "szuma", trzeba ją zebrać łyżką i dopiero wtedy pozwolić na dalsze gotowanie. W przeciwnym razie w zupie pojawią się dziwne szare farfocle, których nikt nie lubi. Mi kojarzą się one z przedszkolem. Tam zawsze zupa miała takie świństwo, żadne z dzieci nie chciało tego jeść, więc, jak to w przedszkolu bywa, rzucaliśmy się tymi zupowymi śmieciami. Domyślacie się pewnie, że panie były zachwycone. Próbowały nas powstrzymać, ale zawsze któraś dostała rykoszetem.

Do gotującego się już dłużej wywaru wrzucamy umytego i porozrywanego na mniejsze kawałki kalafiora. Kalafior pochodzi z Cypru, chociaż jest podgatunkiem kapusty kreteńskiej. Jako warzywo uprawne był znany już w starożytnym Rzymie i Grecji, a do Polski przywiozła go Bona. Jest idealnym składnikiem diet, ponieważ nie jest wysoko kaloryczny, za to jest kopalnią składników wartościowych. Tutaj mogłabym pewnie wpisać 1/3 pierwiastków Tablicy Mendelejewa, dodatkowo witaminy K, C, z grupy B, wszystkie poza 12tką... Mogłabym wymieniać bez końca. Prawda jest jednak taka, że w mojej zupie kalafiorowej tych wszystkich składników już dawno nie ma. Bo ja lubię rozgotowanego kalafiora. Czasem zostawiam sobie część i wrzucam pod koniec gotowania, aby jednak zjeść odrobinę tych dobroci.

Do zupy wiosennej dodajemy jeszcze młode ziemniaki i marchewkę. Ponieważ wiosna jeszcze się na dobre nie zaczęła musiałam poratować się sprowadzaną młodą marchewką oraz ziemniaczkami Potatkami, o których już wcześniej wiele pisałam. Pokrojone w nieregularne kawałki dodajemy do zupy i gotujemy przez jakieś 20 minut. Wrzucamy również niepokrojony korzeń pietruszki, chyba, że lubicie czuć ją pod zębami, oraz por. Pod koniec gotowania dodajemy pocięte nożyczkami natkę pietruszki oraz koperek.

A już zupełnie na koniec dodajemy kubeczek śmietany do zup i sosów. Jeśli nie lubicie pływających w zupie białych grudek śmietany, polecam wcześniej rozrobić ją z odrobiną zupy i dopiero potem wlać do garnka. Tak przygotowaną zupę podajemy w głębokim talerzu. Koniecznie nakładamy też skrzydełko. Posypujemy jeszcze świeżą pietruszką.

Ważne jest, aby jeszcze przed podaniem spróbować zupę organoleptycznie i w razie potrzeby dodać odrobinę soli i pieprzu. Oczywiście wg uznania. Ja czasem dodaję trochę Vegety.
Jeśli uważacie, że zupa jest zbyt gęsta, dolejcie jeszcze wody. To zdecydowanie jest rada dla moich rodziców. Ja lubię zupy, w których stoi łyżka.

WIOSENNA ZUPA KALAFIOROWA:
4 skrzydełka kurze
2 łyżeczki soli
szczypta pieprzu
ok. 3 litry wody
1 cały kalafior (obrany z liści, poszarpany na kawałki)
1 kg młodych ziemniaków
4 młode marchewki
1 korzeń pietruszki
por
2 pęczki natki pietruszki (ilości wg uznania)
2 pęczki liści kopru (ilości wg uznania)
400 g śmietany do zup

Gdy zamkniesz oczy jedząc tą zupę, momentalnie przeniesiesz się w wiosenny dzień. Słońce będzie świeciło prosto w oczy i całe ciało ogarnie ciepło. Zupa jest prosta do wykonania i jeśli chcesz poprzez żołądek wprawić czyjeś serce w szybsze bicie, gorąco polecam nawet niedoświadczonym kucharzom.

Niestety moje zdjęcia wyszły bardzo nieostre. Mój aparat ma problem z robieniem zdjęć w dzień i gdy jest jasno. Chociaż jest aparatem cyfrowym, prześwietla zdjęcia jak na kliszy. Próbowałam już wszystkich ustawień, ale wciąż nic się nie zmienia. Właśnie dlatego marzę o porządnym aparacie. Ale to wydatek na czasy, gdy początkujący lekarze nie będą tak marnie zarabiać. Tymczasem umieszczam zdjęcie przedstawiające zupę najbardziej zbliżoną wyglądem do mojej.

Życzę smacznego!

wtorek, 11 maja 2010

Chińszczyzna po mojemu

Kilka ciężkich dni za nami. Tyle czasu i energii pochłonęły medykalia, że odsypiam drugi dzień i wciąż wyspać się nie mogę. Przynajmniej w tym roku nie tylko spałam, ale na dodatek w domu. Chociaż jestem prawie pewna, że nie byłoby to takie łatwe, gdybym nie mieszkała dwie ulice dalej.

W czwartek pogoda nas bardzo zawiodła. W rezultacie nie dałam rady pójść na popołudniową konferencję, chociaż bardzo chciałam. Wyścig łóżek się udał jak najbardziej. Mamy nowych zwycięzców. Biały dzień dla mieszkańców Gdańska usytuowany był bliżej Motławy, przez co niesamowicie nas przewiało. Najbardziej było mi szkoda mojego Męża, którego namówiłam, aby nam pomógł. Biedaczek siedział najbliżej rzeki, narażony na najsilniejszy i najzimniejszy wiatr i udzielał porad lekarskich. Rozgrzewaliśmy się gorącą czekoladą na mleku z miodem. (chociaż nie o tym dzisiaj) Jednak tak naprawdę poczułam ciepło dopiero jakieś 7 godzin po powrocie do domu.

Byłam pewna, że w piątek długa noc przede mną. Dlatego wiedziałam, że muszę zjeść coś dużego i sycącego, aby starczyło mi na całą noc. I szczerze mówiąc bardzo się przydało, ponieważ większość energii straciłam na użeranie się z PO, który poczuł nagły przypływ władzy i w ciągu kilku chwil złamał większość postanowień i ustaleń, które całą grupą, z nim włącznie, poczyniliśmy w środę. Nie wspomnę już o tych niemiłych komentarzach za moimi plecami. Nie wiem, czy on naprawdę myśli, że się nie dowiem? Przykro mi - ściany mają uszy.

W czasie Otrzęsin i Medykaliów najbardziej mnie wkurza, gdy USS przesiaduje w biurze. Do tej pory miało to podłoże czysto techniczne - ci co siedzą w biurze nic nie robią, lenią się, a w zamian życzą sobie kuponów na piwo. Poza tym moi poprzednicy nauczyli mnie, że przesiadywanie w biurze w czasie takich imprez nie powinno mieć miejsca i już. Zbyt duże jest wtedy prawdopodobieństwo, że zrobi się tam melina, a to nie jest na miejscu. W tym roku jednak bardziej martwiłam się tym, że nie było minuty nawet, aby ktoś tam nie siedział, a sprzęty na dość pokaźną sumkę wciąż są spisane na mnie. Oczywiście dlatego, że cały miesiąc to było za mało, aby poczuć się odpowiedzialnie i załatwić wszelkie formalności związane z przejęciem mojego stanowiska. Ach nie... zapomniałam! Pierw trzeba by umówić się z osobą ustępującą, skoro na odpowiednim zebraniu się nie stawiło. No ale to najwyraźniej też jest zbyt wiele.

Zbyt duża dygresja. Pokazuje zresztą bardzo wyraźnie, jak bardzo zachowanie PO jest nieodpowiednie i wyprowadza mnie z równowagi. O stresach związanych z dniem koncertowym napiszę przy okazji rozważań zupowych. Dzisiaj mam przyjemność podzielić się z Wami moją chińszczyzną. Pierw chciałam zrobić tonę udek i mieć po kilka na każdy dzień. Ale będąc w sklepie doszłam do wniosku, że na wszystkie dni będzie kalafiorowa, a na piątek chińszczyzna po mojemu. Inspiracją byli sąsiedzi, którym przy okazji też robiłam zakupy.

W szufladzie od kilku miesięcy leżał makaron ryżowy i właśnie przyszedł moment, aby go wykorzystać. Kupiłam dwie mrożone mieszanki chińskie. Tylko i wyłącznie dlatego, że nie miałam zbyt wiele czasu na siedzenie w kuchni. Ale nawet te mieszanki musiałam urozmaicić po swojemu. Inaczej nie byłabym sobą.

Dokupiłam opakowanie suszonych grzybów chińskich. Pierw je namoczyłam w ciepłej wodzie, później gotowałam przez 15 minut. Uważajcie, bo te grzyby bardzo pęcznieją. Nagle z jednego małego opakowania suszonych grzybów zrobił mi się wielki gar. A co za tym idzie, moja chińszczyzna była bardziej grzybowa niż chińska.

Do grzybów dodałam pokrojoną na małe kawałki pierś kurczaka. Moczyłam ją wcześniej w jasnym sosie sojowym. Na patelni podlałam jeszcze trochę. Dodałam dwie mrożone mieszanki i wszystko pięknie wymieszałam. Każda mieszanka była innej firmy, co uważam wyszło na zdrowie mojej potrawie. Zawierały kilka bardzo kolorowych składników, a jedna z nich posiadała już sos. Wg mnie był jednak słaby, bo w ogóle go nie poczułam. Musiałam wszystko doprawiać po swojemu. Trochę pieprzu i sosu sojowego. Wydaje mi się, że tak było dobrze.

Jeśli kiedyś będziecie chcieli zrobić całą chińszczyznę po swojemu nie można zapomnieć o strąkach zielonego groszku, pędach bambusa, grzybach. Ponadto dajemy marchewkę, kurczaka i inne warzywa, które mamy aktualnie pod ręką. Muszę niestety zaznaczyć, że akurat na chińszczyźnie nie znam się w ogóle i wszystko robię na oko i wyczucie. Być może w jakimś Waszym komentarzu dowiem się, że czegoś się nie używa, albo używa się inaczej. Za wszelkie wskazówki będę wdzięczna.

Do mieszanki grzybowo-piersiowo-warzywnej zrobiłam makaron ryżowy. Ma bardzo prosty sposób przygotowania. Na tradycyjny makaron czekamy minimum 7 minut. Przygotowanie ryżowego trwa kilka minut. Po prostu zalewamy go wrzątkiem na 3 minuty. Nie gotujemy. Odcedzamy. I gotowe. A smakuje wyśmienicie. I nie tak mdło, jak zwykły makaron. Tylko ja dodałam do wody odrobinkę soli. Taka już jestem.

Podajemy w miskach lub na talerzach. Wedle uznania. Na makaron nakładamy porcję przygotowanej mieszanki warzywnej. Niektórzy dodatkowo polewają sosem sojowym. Jedząc posługujemy się oczywiście pałeczkami. Do tej pory jadałam w taki sposób jedynie sushi. Muszę przyznać, że nawet nam się to udało pokonać makaron.

Jestem prawie pewna, że brakowało mi czegoś. Jakiejś przyprawy, albo czegoś innego. Wydaje mi się tak dlatego, że dla mnie to danie smakowało całkiem zwyczajnie. Po prostu warzywa z makaronem. Każdy ze smaków  był mi wcześniej znany i nie stanowił dla mnie o specyficzności tej potrawy. Nie we wszystkim jestem dobra, jak widać. Tym weselej będzie się uczyć czegoś nowego i podnosić sobie poprzeczkę. Mam na półce książkę o potrawach chińskich. Zaczęłam ją czytać. Być może za jakiś czas przygotuję coś bardziej chińskiego.

CHIŃSZCZYZNA PO MOJEMU:
2 paczki mrożonych warzyw na chińszczyznę
100 g suszonych grzybów Mun
1 pierś kurczaka (podwójna)
sos sojowy jasny
1 op. makaronu ryżowego
sól do smaku

czwartek, 6 maja 2010

Słoneczne Placki Ziemniaczane

Słoneczny dzień i pierwszy w tym roku aż tak ciepły, zainspirował mnie, do odrobinę wiosennego rozpieszczenia Męża. Odrobinę, bo w tej kwestii stać mnie na więcej. Wiosna otwiera dla mnie ogromny wachlarz możliwości. Świeże warzywa, owoce zaczynają częściej gościć na talerzu. Smakują intensywniej i tak prawdziwie. Nie ma nic gorszego niż napompowany chemią pomidor. A za prawdziwym pomidorem tęsknię niesamowicie. Potrawy stają się o wiele bardziej bogate w kolory, przez co cieszą nie tylko smakiem, ale i widokiem. Dzisiaj zupełnie przez przypadek wpadłam na nowy dla mnie pomysł urozmaicenia placków ziemniaczanych.

Samo przygotowywanie było bardzo przyjemne. Nie dość, że goszczące w mojej kuchni słońce zmuszało do uśmiechu, to przy okazji mogłam prowadzić dziwną konwersację z ulubionymi sąsiadami. Dziwną, bo oni wygrzewali się siedząc na swoim balkonie piętro niżej. Mimo odległości słyszeliśmy się całkiem dobrze i tym razem byli pierwszymi ofiarami próbującymi mojego eksperymentu.

Takie naprawdę dobre placki nauczyłam się robić od babci, mamy mojego taty. Zawsze robi je dla mnie specjalnie. W prawdzie nie wiem czemu najlepsze wychodzą na tych starych patelniach, ale ja na swojej ikeowej też sobie nieźle radzę. Zupełnie nieskromnie powiem, że zwykle spotykam się z komplementami w kierunku placków i już nie jedna osoba próbowała się u mnie w tej dziedzinie podszkolić. Aż ciekawa jestem jak idzie moim "uczniom".

Babcia tarła zawsze ziemniaki na standardowej tarce. Na tych dziwacznych oczkach, co wyglądają, jak mikro ślady po kulach. Próbowałam placków ze wszystkich oczek i z przykrością stwierdzam, że najlepsze są z tej właśnie strony tarki. Tylko że ziemniaki ściera się trochę dłużej i trudniej niż na pozostałych okach. Ja od kilku miesięcy wyręczam się pewnym robotem, który najwredniejszą robotę odwala za mnie. Thermomixa dostaliśmy w prezencie ślubnym od mamy chrzestnej Adama. Pamiętajcie Drogie Panie, że w ślubie poza samym ślubem, pięknymi zdjęciami, przymiarkami i emocjami z tym związanymi, najfajniejsze są prezenty. Ale takie na zasadzie kto co wymyśli. Oczywiście fajnie jest mieć kontrolę nad tym, co nowego znajdzie się wśród naszego dorobku, ale ta niewiedza i ta ciekawość... Ach! naprawdę polecam zdać się na gości. Byliśmy jednak bardzo zaskoczeni, że nikt nie wpadł na pomysł żelazka! Byliśmy przekonani, iż tego będzie z pięć. Tymczasem sami musieliśmy sobie potem sprawić taki zakup.

My dorobiliśmy się kilku niesamowitych rzeczy. Często takich, których sami byśmy sobie nie zafundowali, a teraz zdają świetnie egzamin. Do tych właśnie należał Thermomix. Nie tak łatwo dostępny na naszym rynku sprzęt, za całkiem niemałą kwotę. Ale jak już się go ma, życie staje się prostsze. Nagle okazuje się, że nie musisz kupować masła, bo w ciągu kilku minut można zrobić je samemu. A wyrabianie ciasta już w ogóle nie jest problemem. Zobaczycie, jak będę robić pierogi...

A więc ja obrane ziemniaki i cebule wrzucam do robota i ustawiam program nr 5 na 25 sekund. I właśnie wtedy wychodzą dokładnie takie jak tarte na tych dziwacznych oczkach. Powtarzam: 25 sekund. Czyż to nie jest cudowne!? Ziemniaczaną masę solimy i pieprzymy do smaku, dodajemy jajka oraz mąkę i mieszamy. O! Właśnie tyle trwało dzisiaj przygotowanie surowej masy na placki ziemniaczane.

A teraz chwila dla mojej inwencji. Dzisiaj do masy dodałam podsmażony na patelni słonecznik. Pomysł ten wpadł mi do głowy zupełnie niespodziewanie, gdy rzuciłam okiem na ławę, gdzie w misce zostało jeszcze trochę pestek po wieczornej wizycie "Wojtków". Trzeba dodać dużo słonecznika, mniej więcej 1/3 objętości masy, albo i więcej. Smażymy na patelni z obu stron, na dość głębokim oleju. Oczywiście nie tak głębokim, jak do pączków, czy faworków. Po prostu zadbajmy o to, aby miało się na czym smażyć.

PLACKI ZIEMNIACZANE ZE SŁONECZNIKIEM
1,5 kg ziemniaków (nie młodych)
2 duże cebule
3-4 świeże jajka
ok. 1,5 szklanki mąki
0,5 kg pestek słonecznika (podsmażonego na patelni)
Sól, pieprz

Podczas smażenia wydobywa się niesamowity odprężający aromat słonecznika. I od razu przypominają się nastoletnie czasy spędzone na dłubaniu słonecznika podczas bycia "na dworze" z kolegami. Słonecznik kupowało się na pęczki, a pani z biblioteki wściekała się, bo musiała codziennie zamiatać łupiny sprzed wejścia.

Chociaż placki same w sobie smakują wybornie, moim zdaniem za żadne skarby świata nie powinno się ich jeść "na sucho". No chyba, że po kilku godzinach, gdy są już zimne i podkrada się po jednym przechodząc przez kuchnię. Przydałaby się chociaż najzwyklejsza śmietana. Moim zdaniem placki najlepiej smakują z twarożkiem specjalnie przygotowanym i urozmaiconym.

Najlepiej jest użyć twarogu takiego prosto ze wsi. Jeśli takich możliwości brak, delikatnością i smakiem najbardziej zbliżone są niestety tzw. serki wiejskie. Takie w pudełeczkach małe serowe granulki z bardzo rzadką śmietanką. Do tego dodajemy byle jak pokrojony szczypiorek, rzodkiewkę, a gdy już wszystkie świeże warzywa pojawią się na rynku, koniecznie dodać ogórka i pomidora. Sekret jest taki, że trzeba zadbać, aby to nie twarożek stanowił bazę, a żeby były to warzywa. Trochę soli, pieprzu i śmietany i twarożek jest gotowy. Ja zwykle nakładam go na placka jak na kanapkę i dopiero wtedy pochłaniam ze smakiem. Spróbujcie kiedyś, połączenie smaków jest po prostu nieziemskie. I jeszcze te różnice konsystencji... Miękki placek, chrupiąca rzodkiewka, serowaty twarożek, rozpływająca się w ustach śmietana. Jami!!

TWAROŻEK DO PLACKÓW ZIEMNIACZANYCH:
200 g serka wiejskiego lub twarogu półtłustego
2 pęczki rzodkiewek
1 pęczek szczypioru
100 ml śmietany 18%
Sól, pieprz

Można, a nawet trzeba dodać zielonego ogórka oraz pomidory (wszystko nieregularnie pokrojone)

Taki wspaniały słoneczny dzień i wyśmienity obiad mogły spieprzyć nierozniesione zaproszenia  na medykaliowy bankiet. Który zresztą odbędzie się za dwa dni, czyli rychło w czas. Dodatkowo ogólne lenistwo, nieróbstwo i kompletny brak poczucia odpowiedzialności z jakim po raz kolejny zmierzyłam się w biurze. Na pewnym etapie prac tak porażający zawód na ludziach, którym powierzasz kilkudziesięciotysięczne zadania i ufasz, nie wywołuje już rozczarowania, złości ani zirytowania. W tych chwilach jedyne na co masz siłę to wybiec z płaczem. A rozczarowania, to ja już właściwie dawno nie odczuwam. Częściej mam w głowie myśli w stylu "ach no tak, tego można się było spodziewać". I żeby było jasne, nie mam tu na myśli wszystkich. Ale ci najaktywniejsi mieli okazję już usłyszeć ode mnie, jak bardzo zadowolona jestem z ich pracy.

Gdy rezygnowałam ze stanowiska, najbardziej bolał mnie fakt, że muszę posunąć się do tak drastycznego kroku, aby duch ubiegłych pracy medykaliów, którym większość z nich mnie wręcz zauroczyła, na nowo zagościł w USSie. Mam szczerą nadzieję, że miganie się od roboty i nie wywiązywanie się ze swoich zadań, przestaną być chlebem powszednim. Przez tych kilka lat samorząd stał się dla mnie moim małym dzieckiem i serce mi się kroi, gdy widzę, że wyrasta na nieudacznika.
Trudno też było nawoływać do pracy i stawiać do pionu jedyne pięć osób, które stawiły się na ważnym zebraniu. Akurat tych pięć, do których pracy nie można mieć zastrzeżeń. Tą współpracę będę wspominać bardzo miło. Te wszystkie nocne maile i telefony, byle tylko wykonać coś najlepiej jak się da. Te szczere wypowiedzi "Ania no nie wiem jak to zrobić, możesz pomóc?" Będę tęsknić za merytorycznymi dyskusjami, rozsądnymi wnioskami i pomysłami na przyszłość. Ale takimi, które się zaraz potem realizuje. A nie tylko wypowiada. Jak śmiesznie słuchało się dzisiaj podniosłych apeli i wypowiedzi z ust, które jako ostatnie powinny je wypowiadać. Które zawiodły na całej linii wtedy, gdy potrzebowałam tego najbardziej. I to apeli, które powtarzałam wielokrotnie, lecz mało kto wziął je do serca.

Dla samorządu będzie to bardzo ciężki okres. I z całego serca chcę z nimi to przetrwać i udźwignąć. Tylko ten brak szacunku, z którym spotykam się na prawie każdym kroku, jedynie mnie zniechęca i podminowuje. Moja bajka o prężnie działającej grupie, mój sen zamienił się w koszmar. Jest mi po prostu ciężko i przykro. Nie mogę dłużej na to patrzeć i tak wyszło, że sama muszę się napraszać, aby móc następcy przekazać niezbędną wiedzę, bo przez ten miesiąc skontaktował się chyba z każdym, tylko nie z osobą, po której przejął obowiązki. To komu ja mam przekazać, że preliminarz należy oddać lada dzień? Komu mam przekazać szczegóły dotyczące spraw finansowych i organizacyjnych?
Mogłabym się od potężne piwo założyć, że gdybym dzisiaj nie wymogła wreszcie spotkania w tej sprawie, nie odbyłoby się nigdy.