środa, 28 kwietnia 2010

Najsmaczniejsza paciaja pod słońcem, czyli Misja Risotto wykonana!

Od kilku dni, a właściwie od czasu, gdy Maciej umieścił pod jednym z moich postów komentarz, chodziło za mną risotto. Miałam wrażenie, że na ramieniu siedzi mi aniołek, albo raczej diabełek i szepcze "risotto risotto risotto..." Mówi się, że jest to potrawa prosto z Włoch, chociaż ja ostatnio przeczytałam, iż pochodzi ona tak naprawdę z Chin, a do kraju makaronów i pizzy przywiózł ją Marco Polo.

Moje pierwsze risotto zrobił właśnie Maciej, gdy studiowałam jeszcze na Wydziale Chemii UG. Kontakt z przyjaciółmi nie był ograniczony tak jak obecnie, w czasie nauki medycyny. Miałam ogromną przyjemność wszystkich moich trzech de-beściarskich-do-grobowej-deski-przyjaciół gościć w jednym czasie w Gdańsku. Chyba dla całej naszej czwórki było to niesamowite wydarzenie, bo po liceum rozjechaliśmy się po całej Polsce. Zabawa była oczywiście, jak to się mówi, przednia, ale szczegóły pozostawię sobie. Spędziliśmy razem chyba cały tydzień i codziennie ktoś gotował. Maciej zaserwował nam właśnie risotto. Ale takie z warzywami. Od tego czasu staram się powtórzyć ten smak, ale chyba wciąż mi nie wychodzi. Co gorsze, Maciej też nie pamięta już jak je przyrządził. Ha! Albo nie chce zdradzić cennego przepisu.

Jeśli chodzi o risotto z warzywami, wg mnie można do niego wrzucić wszystko. Każdy z resztą lubi co innego. Ja wychodzę z założenia, że im więcej tym lepiej, ale ważne by dużo było zieleniny. Pani w sklepie naprawdę dziwnie się na mnie patrzyła, gdy prosiłam o 6 pęczków natki pietruszki i jeszcze 4 koperku. A i tak moim zdaniem, było za mało. Są stałe składniki, które choćby nie wiem co, zawsze muszą być częścią przepisu. Mam tu na myśli cebulę, czosnek, masło, białe wino i oczywiście ryż. Najlepszy ryż to taki kształtem bardziej zbliżający się do koła niż kreski. Podobno te wszystkie parboiled też się nie nadają, chociaż akurat te ja lubię.

Drobno pokrojoną cebulę podsmażamy na maśle na patelni. Gdy się zeszkli, odcedzamy ją do miseczki, a na pozostałym maśle podsmażamy ryż. Najlepiej na niezbyt dużym ogniu. W tym czasie na drugiej patelni, w garnku, czy jakkolwiek podsmażamy trochę pozostałe składniki. I tak u mnie były to starte na grubych okach marchew, pietruszka i pieczarki. Dodatkowo trzy kolory papryki pociachane wg uznania. Krążki pora. Obowiązkowo czosnek.

Wszystkie podsmażone składniki wraz z zeszklonym ryżem i cebulą wrzucamy do dużego garnka. Podlewamy wszystko wcześniej przygotowanym bulionem grzybowym raz na jakiś czas. Tak naprawdę "uzupełniamy płyny" za każdym razem, gdy zauważymy, że już wyparowały. Nie możemy pozwolić na to, aby potrawa się przesuszyła. Kolorową paciaję często mieszamy i podlewamy bulionem, kiedy trzeba. Następna na liście jest zielenina. I tutaj najbardziej przydatne są nożyczki. Tniemy natkę pietruszki, koperek, a nawet botwinkę prosto do garnka. Im bardziej będzie zielono, tym risotto będzie smaczniejsze. Jak widzicie moje dzisiejsze i tak było nie tak bardzo zzieleniałe. Cholerne liście kurczą się pod wpływem ciepła...
Pamiętamy cały czas o podlewaniu risotta bulionem, gdy zrobi się suche. Oprócz bulionu nie może zabraknąć szklanki białego wina, soku z połowy cytryny, a na koniec żółtka z jednego jajka. Ponieważ bulion grzybowy jest dość słony, jedyną przyprawą jaka jest potrzebna, jest pieprz. Najlepiej świeżo zmielony. Czytałam jakiś czas temu, że risotto nie może obejść się bez szafranu, więc jeśli lubicie niezwyczajne smaki, polecam dodać trochę do potrawy. Podajemy z tartym żółtym serem. I tutaj zaczynają się prawdziwe rozbieżności. Jedni uważają, że najlepszy jest parmezan. Ja uwielbiam do ciepłych potraw najzwyklejszą goudę albo edamski.


RISOTTO Z WARZYWAMI:
300-400g ryżu
4 szt cebule
2 ząbki czosnku
3 szt papryki (zielona, żółta, czerwona)
40 dag pieczarek
1 szt pora
6 szt pęczków naci pietruszki
6 szt pęczków koperku
2 szt pęczków botwinki
3 kostki bulionu grzybowego Knorr
1,5 l wody (do bulionu)
1 kostka masła
1 szklanka białego wina wytrawnego
sok z połowy cytryny
1 żółtko
ser starty do posypania

Później słychać już tylko mlaskanie z apetytem, ciamkanie i oblizywanie.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Parówki w cieście francuskim

Będąc na tych studiach i jednocześnie mając "arystokratyczne" podniebienie, jak je nazywam, musiałam nauczyć się dogadzać sobie kulinarnie kosztem niedługiego czasu przygotowywania. W ten oto sposób opanowałam przepisy na kilka ulubionych potraw mojego podniebienia. Takie przepisy przydają się studentom, w czasie sesji i nie tylko, kiedy to trzeba zafundować mózgowi potężną bombę kaloryczną, a każda sekunda spędzona nad książką przybliża nas do wygranej w postaci "dst". Takie przepisy przydają się jeszcze bardziej, kiedy jest się nie tylko studentką, ale i żoną największego żarłoka i smakosza w tej galaktyce. Szanowni Państwo! Zapraszam na najprostsze w wykonaniu, niesamowite w smaku i przyjazne dla portfela Parówki w cieście francuskim!


Aby dobrze się przygotować, najlepiej jest odwiedzić słynną Biedronkę, gdzie ściągając dosłownie 3 produkty z półek masz gotowy obiad, albo przekąskę dla gości. Potrzebujemy: gotowe ciasto francuskie w rulonie, ser pakowany plastrowany Salami oraz parówki Berlinki classic. Z jednej rolki ciasta powinno wyjść dokładnie 24 sztuki wspaniałego przysmaku. Rolkę ciasta rozwijamy i kroimy na prostokąty. W moim przypadku zawsze jest tak samo: robię 3 kolumny krótszego boku i 8 kolumn na dłuższym boku. Wiem, że być może dziwnie to tłumaczę. Ogólnie chodzi o to, aby z prostokąta rozwiniętego ciasta zrobić tabelkę o 3 kolumnach i 8 wierszach.


Parówki trzeba wcześniej obrać z folii i każdą sztukę przekroić na trzy równe kawałki. Przygotować sobie plastry sera. Każdy kawałek ciasta można w rękach trochę rozciągnąć, tak aby udało się w niego zawinąć plaster sera i kawałek parówki w ruloniki. Biedronkowe ciasto ma to do siebie, że jedna ze stron jest bardziej kleista, zwykle ta przylegająca po rozwinięciu do papieru. Aby zestaw składników dobrze się zawijał, najlepiej zwrócić tą klejącą stronę do środka "roladki". Przygotowane zawiniątka układamy na papierze do wypieków na blasze i pieczemy w piekarniku 150-200°C. W zależności od piekarnika czas pieczenia waha się między 15 a 25 minut. Prawda jest taka, iż po kolorze sami stwierdzamy, że jest już ok.

PARÓWKI W CIEŚCIE FRANCUSKIM:
1 rulon ciasta francuskiego
8 parówek Berlinki Classic
24 plastry żółtego sera Salami

Ilości są wymierzone na produkty biedronkowe, z których korzystam w tym przypadku.

Gotowe gorące paróweczki układamy na talerzu i podajemy do stołu. Ja podaję do nich jeszcze sos robiony standardowo "na oko". Mieszam majonez, musztardę i ketchup w ilościach, jakie danego dnia sobie wymyślę. Zwykle najbardziej lubię, kiedy sos jest łagodny. Dodaję wtedy więcej majonezu. Czasem jednak mam ochotę na coś bardziej "kwaśnego" i charakterystycznego. W takim przypadku w sosie królują musztarda i ketchup.

SOS DO PARÓWEK:
1 łyżka majonezu
0,5 łyżki ketchupu
0,5 łyżki musztardy

Ilości wg własnego uznania.

Ten sos nadaje się świetnie także do gotowanych parówek do śniadania. Można go podać do potraw, gdy urządzamy grilla, albo gdy udajemy, że umiemy zrobić wyśmienite hot-dogi.

Parówki w cieście francuskim odkryłam przypadkiem. Zaraz po ślubie zaprosiliśmy pierwszych gości na "oglądanie filmu", lub jak kto woli, po prostu na wykończenie weselnej wódki. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, bo był to piątek w pierwszym tygodniu zajęć. Wszyscy wiemy, że pierwszy tydzień daje w kość. Miałam jakieś bardzo hardcore'owe zajęcia i byłam zmęczona jak cholera. Mój Mąż zresztą też do najbardziej wypoczętych nie należał. A żeby się już do końca wymęczyć, pojechaliśmy na "małe" zakupy, które standardowo przerodziły się w wielki maraton po sklepach. A ja wymarzyłam sobie, że tak jak znajoma rodziców, zawsze będę zaskakiwać swoich gości czymś smacznym. Uwielbiałam, jak po wizycie u pani Basi mama zawsze opowiadała. co tym razem smacznego zjedli. Jestem bardzo ambitna, jak sądzę, więc wymyśliłam, że mój Mąż będzie miał powody do dumy. Poza tym szalenie lubię towarzystwo ludzi i chociaż mam nadzieję, iż my Kowalczyki reprezentujemy sobą coś więcej, pomyślałam sobie, że fajnie będzie umilać naszym gościom czas u nas spędzony. Postanowienie zresztą przerodziło się w prawdziwą pasję. Teraz nawet, jak my wybieramy się do kogoś, lubię przygotować coś drobnego i niekoniecznie czasochłonnego.


Właśnie wtedy, w ten męczący piątek, gdy pozostała godzina do przyjścia gości, a my wciąż byliśmy w mieście, wizja parówek w cieście wpadła do mojej głowy. Dosłownie jak piorun. Przygotowanie zajmuje najwyżej 15 minut. Gdy goście przychodzą paróweczki są już w piekarniku i witają ich kuszącym zapachem. A najfajniejsze jest to, że nawet panowie będą potrafili przygotować ten przysmak. Mój Mąż mi pomagał i nie udało mu się zepsuć ani jednej sztuki!!

Mój dzisiejszy dzień był właśnie taki męczący. Stąd pomysł parówek na obiado-kolację. Szczerze nienawidzę swojego choróbska. Nawet najmniejszy wysiłek tak mnie wykańcza, że czasem podejście do rektoratu staje się awykonalne. Dodam, że rektorat jest jakieś 500 m obok naszego mieszkania. Dzisiaj krótkie zakupy, dostarczenie medykaliowych koszulek do druku tak bardzo wymęczyły moje nogi, że do tej pory czuję jak "chodzą".
Swoją drogą doznałam pewnego wkurzenia, gdy zobaczyłam, że wspaniały Lech przywiózł nam koszulki tylko L i XL. Ponad 50% naszych studentów to kobiety. Często naturalnie drobne lub zwyczajnie wychudzone nadmiarem stresu i nauki. Będą mogły w tych koszulkach co najwyżej się utopić. I jeszcze jak na złość koszulki zadrukowane są z przodu. My będziemy musieli umieścić nasze logo z tyłu. Moim zdaniem będzie to wyglądać kiczowato. Mam wrażenie, że medykalia zarażam naszym fatum, bo co chwilę coś się dzieje niefajnego i mam okropne przeczucie. Jednak choćbym miała paść do trumny, zrobię co się da, aby wszystko wypaliło.

www.medykalia.pl/

niedziela, 25 kwietnia 2010

Pancakes kanadyjskie z syropem klonowym

Piękny, słoneczny niedzielny poranek jest najlepszą okazją do rozpieszczania męża. Zwłaszcza, gdy ma się do wykarmienia takie łasuchy jak nasza dwójka. Jak długo można na śniadanie jeść kanapki, płatki czy nawet wspaniałą jajecznicę?

Mieliśmy bardzo uczciwą umowę. Mąż poszedł do sklepu, a ja przez następnych kilka-dziesiąt minut stałam przy patelni. Oczywiście to tak strasznie brzmi, ale w rzeczywistości pancakesy robi się bardzo szybko i przyjemnie. Do smażenia doskonale przydaje się ikeowa patelnia, bo nie trzeba używać tłuszczu, a i tak wszystko gra. Przepis jest szalenie prosty, a smaki niezapomniane.

Do roztopionego wcześniej i wystudzonego masła trzeba dodać roztrzepane jajka, jogurt, wodę gazowaną cukier i sól. Wszystko dokładnie wymieszać i dodać przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia. Pancakesy smażymy na maśle, chociaż ja wolę bez dodatku tłuszczu. Gotowe zajadamy polane syropem klonowym. Jami! Pycha!


PANCAKES KANADYJSKIE Z SYROPEM KLONOWYM:
60 g roztopionego masła
3 świeże jajka
150 ml gazowanej wody
100 ml jogurtu naturalnego
łyżka cukru
szczypta soli
1,5 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia

i oczywiście syrop klonowy w każdych ilościach

U nas o wiele trudniej dostać gęsty syrop klonowy, taki jaki widzimy często w amerykańskich filmach. Te "tutejsze" są o wiele bardziej rzadkie przez co bardzo szybko wsiąkają. Ale to nie jest problem. Pierw polać, aby wsiąkło w placka, a potem tuż przed ugryzieniem polać raz jeszcze dla smaku. Wiem z doświadczenia, że syropu nigdy za wiele. Jest niesamowicie zdrowy, niektóre źródła podają nawet, że jest bardziej wartościowy od miodu, bo jest mniej kaloryczny! Poza tym jest prawdziwym rarytasem ;P Z 40 l soku z pnia klonu otrzymuje się tylko 1 l syropu!


Same pancakesy wyglądają mniej więcej jak nasze racuchy, ale w smaku przypominają o wiele bardziej biszkoptowego omleta. Osobiście polecam jak najbardziej spłaszczyć położoną na patelnię masę, ponieważ pod wpływem ciepła stają się grubsze i czasami mogą być w środku wciąż surowe.

My do śniadania zrobiliśmy jeszcze dzbanek wody gazowanej z mandarynkami. Całkiem ciekawa alternatywa dla lemoniady. Poza tym nie ma nic przyjemniejszego, niż zaproszenie powiewu wiosny na niedzielne śniadanie!

piątek, 23 kwietnia 2010

Leniwe spaghetti z sosem z torebki

Dawno nie mieliśmy z Mężem takiego dnia, żebyśmy mijali się w drzwiach. Dosłownie. Zwykle spotykaliśmy się najpóźniej w porze obiadowej w domu. Najwyżej później jeszcze trzeba było gdzieś wyjść. Na jakieś zebranie, fakultet czy coś. Dzisiaj mijaliśmy się cały czas. Gdy Adam wychodził, ja jeszcze spałam (ale nie zapomniał Żonie karteczki na dzień dobry napisać ;P), gdy szedł do domu, ja siedziałam na komisji. Zalegałam w rektoracie, że minęłam się z nim na klatce, kiedy jechał na próbę zespołu. A jak wrócił, ja wychodziłam na zebranie w biurze... na komfortową godzinę 20tą.

W takie "zaganiane" dni nie ma czasu na wymyślanie obiadów. Najszybsze w takich chwilach są jajka, albo makarony. Adam jest od makaronów uzależniony, więc dylematu u nas nigdy nie ma. Najprostszy i najszybszy przepis na obiad to spaghetti z sosem z worka. Gotujemy makaron. Może być jakikolwiek, chociaż ja mam swoje ulubione firmy. Smakuje mi Malma, albo PrimoGusto. Już od dłuższego czasu innego nie jadłam.



W osobnym garnuszku do zimnej wody wrzucamy proszek, dodajemy olej i mieszamy co jakiś czas aż do zagotowania. Jeszcze kilka minut pogotować nie niewielkim ogniu czy mocy i obiad gotowy. Jeśli chodzi o proszki, to ja najbardziej lubię Knorra, bo nie jest tak bardzo kwaśny. Wiem natomiast, że smaczne są też gotowe sosy w słoikach innych firm. Tak czy siak na czarną godzinę warto mieć coś podobnego w szafce.

Ugotowany makaron polewamy sosem i ścieramy żółty ser. Im więcej tym lepiej. Gotowe do jedzenia. Mniam!

SPAGHETTI Z SOSEM Z WORKA:
400g makaronu spaghetti
2 opakowania sosu Napoli Knorr
500 ml zimnej wody
2 łyżki oleju
starty ser żółty


Jak widzicie, dzisiaj się specjalnie nie popisałam, ale wierzcie mi, że walory smakowe zostały zachowane na odpowiednim poziomie. Musielibyście zobaczyć jak taką zwykłą papką zażera się mój Mąż. Zresztą... spróbujcie sobie wyobrazić Kubusia Puchatka, który z szerokim uśmiechem na buzi objada się miodkiem i gładzi się po brzuszku. Aha! I nie zapomnijcie dodać oblizującego się jęzorka. Tak właśnie wygląda Adaś, gdy mu coś smakuje.

A wiecie co było na kolację? Oczywiście ostatnia porcja sałatki owocowej. Z trochę większą porcją świeżych bananów i dolewką Amaretto. jakie to było pyszne. Musiałam sobie trochę rozpromienić humor. Czuję pewną presję z racji tego, że jest dwa tygodnie przed Medykaliami, a na zebraniu były 4 osoby plus Paulina. Nie mogę uwierzyć, że tak się dzieje, bo w ubiegłym roku tą samą ekipę okrzyknęłam najlepszym zespołem do pracy. Nie wiem, czy te erasmusy już im tak bardzo na mózgownice wjechały, że zapominają o tym, że dobrowolnie podjęli się pewnych obowiązków. Zawsze rozumiałam potrzeby naukowe i zbliżające się kolokwia, ale nie przesadzajmy! O terminie Medykaliów wiedzieli od kilku miesięcy, w grę wchodzi kilkadziesiąt tysięcy złotych, ograniczają nas terminy, czy naprawdę nie można było zaplanować sobie nauki i innych rzeczy tak, aby teraz nie stawiać pod znakiem zapytania odbycia się całej imprezy?!?!

Żeby było śmieszniej dzisiaj dowiedziałam się, że temat specjalizacji najwyraźniej nie był ważny dla samorządu, bo nie był omawiany na zebraniach. Sama jak dziś pamiętam, jak omawiałam tematy poruszane na KWSM, bo tam mówi się o tym częściej niż często. Jeszcze lepiej pamiętam, że ekstremalnie trudno było w ogóle poprowadzić zebranie, bo niektórzy przychodzili chyba na ploty. Kto miał siły mówić o tematach nieustająco aktualnych i ważnych? Zresztą od kiedy ważność sprawy mierzy się częstotliwością jej omawiania na zebraniach? Może być coś bardzo ważnego i można o tym powiedzieć raz. A może być coś mniej poważnego, a można o tym powtarzać w kółko - jak na przykład kiedy w końcu zajmiecie się naprawą drukarek, czy można by utrzymywać porządek w biurze, albo pisać na liście, że nie zamierza się przyjść na zebranie.
Jak zaczynałam pracę w USSie również nie rozmawialiśmy o specjalizacjach i stażach na zebraniach, a jednak gdy przyszło co do czego, potrafiliśmy zmobilizować najlepszy z możliwych składów na wyjazd na taką debatę. Mało tego zdążyłam jeszcze puścić mailing do wszystkich studentów z zapytaniem co sądzą o sprawie i studiowałam każdą odpowiedź jeszcze przed wyjazdem. Ogólnie z tego co mi wiadomo, w regulaminie USSu jest taki zapis mówiący o tym, iż USS powinien reprezentować studentów nie tylko na własnym podwórku, ale również na międzyuczelnianym i ogólnopolskim.

Serce mnie boli jak na to wszystko patrzę. A najfajniejsze jest to, że teraz po porady i pomoc przychodzą członkowie innych organizacji, innych kierunków, ale nie ci z mojego własnego podwórka, którym powierzyłam "przedłużenie tradycji". Wczoraj na przykład pisała do mnie dziewczyna z ratownictwa ze studiów zaocznych, która ma problem z tym, że zajęcia mają odbywać się już w czwartki. Wygląda na to, że około 30 osób będzie musiało zrezygnować albo z pracy albo ze studiów. Poradziłam jej pewne wyjście, ale zobaczymy, co z tego wyniknie. O właśnie! Zapomniałam jej wysłać poprawionego pisma. Upsss

czwartek, 22 kwietnia 2010

Sałatka owocowa smaczna, zdrowa, kolorowa

Kładę się z bardzo dziwnym uczuciem, że coś tracę i że jest mi smutno. Być może dlatego, że po tylu latach wkładania całej siebie w działalność samorządową, rezygnacja kroi moje serce na drobniutkie kawałeczki. Być może z powodu tak bardzo nieodpowiedzialnego zachowania moich następców. Oczywiście niektórych, żeby nie było. Być może dlatego, że zaczęłam się martwić o studentów... Na dodatek boli mnie głowa, ucho i jestem pewna, że zaczynam się rozchorowywać.

Jak na złość panowie naprawili dzisiaj prąd. Tak nas straszyli, że tydzień, a uwinęli się jeden dzień. Nawet trochę szkoda, bo taki dzień bez elektryczności bardzo ożywił nasze konwersacje. Chociaż na nasze rozmowy i tak nie ma co narzekać, jednak chwila bez brzęczącego radia czy telewizora uwolniła pewną esencję. Naprawdę polecam wszystkim jeden dzień bez prądu.

Mój Mąż mówi, że gdybyśmy mieszkali w południowej Polsce, dałby sobie rękę uciąć, że zaraz trafi nas trzęsienie ziemi rozwali cały budynek. Wciąż mamy uczucie, że pecha będzie ciąg dalszy. Nie obstawiamy już nawet co się może stać, bo jeszcze okazałoby się, że naszej najgorsze myśli sprawdziłyby się. Za to uruchomiliśmy całą serię żartów na ten temat. Jak tylko uzbiera się przyzwoita ich ilość, uwiecznię je na blogu tutaj.

Umówiliśmy się wczoraj ze znajomymi Adama na małe odwiedziny. Bardzo byliśmy ciekawi nowego mieszkania, ciężarnego brzucha Aśki, trasy koncertowej Sebka. Przede wszystkim jednak w naszym zaganianym uczelniano/szpitalowo/samorządowo/katastrofowym życiu potwornie tęsknimy za ludźmi. Sąsiedzi z dołu też już wrócili, więc druga para rąk do kuchennych podbojów jest już w pobliżu ;P

Z Magdą niesamowicie przyjemnie spędza się czas w kuchni. Gdy byłam w liceum, nauczyłam się pichcić przy telewizorze, bo jestem z tych, do których ciągle coś musi gadać. Cisza mnie przeraża, męczy i denerwuje. Muszę jednak przyznać, że towarzystwo żadnego serialu nie pokona Magdy i już! Trudno mi nawet powiedzieć, co wspominam najlepiej. Mamy już na koncie nawet wspólny tłusty czwartek, kiedy przygotowałyśmy mega wielką górę faworków oraz mniejszą kupkę pączków. Sprawnie nam też poszła taśmowa wręcz produkcja pierogów. Pierwszy raz w życiu bardziej smakowały mi z mięsem niż ruskie. Nasi panowie natomiast są ekspertami w przygotowywaniu sushi. Wierzcie mi, że nie jedliście lepszego od tego, które ja mam w domu. Wspólne posiłki z Jeleniami stały się już swego rodzaju tradycją.

No więc dzisiaj zrobiłyśmy sałatkę owocową. (Zdjęcia są, ale nie udało mi się jeszcze zgrać na komputer. Obiecuję jednak uzupełnić wpis o kilka z nich.) Wyszła całkiem pyszna i cieszę się, że wyniosłam z domu tylko jedną michę. Śniadanie będzie przepyszne! Zaczęłyśmy od krojenia bananów. Na dość duże, nieregularne kawałki. Banana trzeba czuć pod zębami. Nie ma nic gorszego niż sałatka z drobniutkich, malutkich fragmentów owoców. Przecież każde jedzenie może być ucztą dla duszy, wystarczy je odpowiednio przyrządzić. Nie ma nic wspanialszego niż za każdym przerzuceniem języka napotkanie na inny owoc. Rozgryzienie go i uczucie rozpływającego się jego soku po całych ustach, rozpoznanie go... I na koniec połączenie tego smaku z następnym czy poprzednim napotkanym owocem. To wszystko przynosi słoneczną radość nawet w najbardziej pochmurny dzień.

Banany trzeba w miarę szybko skropić sokiem z cytryny. Również jabłka po pokrojeniu trzeba zlać sokiem z cytryny. Dodałyśmy jeszcze przekrojone na pół winogrona czerwone z wydłubanymi pestkami. Nie można o nich zapomnieć. Są praktycznie jedynym słodkim elementem tej akurat sałatki. Wśród innych słodkich owoców wygrywają przede wszystkim dlatego, że nie są tak mdłe, są soczyste i o lekkiej, nie mięsistej konsystencji. Dorzucamy jeszcze pociachane truskawki. I oczywiście czerwonego grejfruta, koniecznie z usuniętymi skórkami. Grejfrutowe skórki są najbardziej gorzką rzeczą, jaką udało mi się w życiu zjeść. Za to miąższ jest NIE-SA-MO-WI-TY. W planach były jeszcze mandarynki i melon miodowy. Na melona nie było już czasu, a mandarynki były wstrętne. Nie nadają się chyba nawet na ciasto pyszne Nigellowe mandarynkowe.

Wszystkie składniki delikatnie trzeba wymieszać i na koniec dodać Amaretto, dość potężnym strumieniem wlane. Fuzja smaków niezapomniana. Ta sałatka jest najlepszym dowodem na to, jak robi się coś na oko i smak. Z reguły jeśli proporcje kolorów są w miarę zrównoważone, sałatka jest już dobra. Jednak zwłaszcza w porach roku nieletnich może okazać się, że przed skończeniem pracy trzeba spróbować sałatkę. W razie czego dodajemy poszczególne składniki wg uznania.

SAŁATKA OWOCOWA:
10 małych bananów
kiść czerwonych winogron
0,5 kg truskawek
4 jabłka (najlepiej twarde i trochę kwaskowate)
2 duże czerwone grejfruty
2 cytryny (do skropienia bananów i jabłek)
1 szklanka Amaretto

Można jeszcze dodać:
mandarynki (koniecznie soczyste)
ananasa
brzoskwinie
melona
arbuza
kiwi

Wieczór był miły, przepełniony żartami, opowieściami i przemiłym towarzystwem. No i pierwszy raz w życiu widziałam w ścianie kafelkowy grzejnik w łazience. Nie wiem jeszcze na jakiej zasadzie działa, ale pomysł jest świetny.

środa, 21 kwietnia 2010

Ciąg dalszy Ciągu dalszego Katastrofffffff

Jeśli wczoraj ktoś jeszcze wątpił w fakt ciążenia nad Kowalczykową Podstawową Komórką Społeczną fatum, to pragnę wyprowadzić Was z błędu.

Przyznajcie, że panowie pięknym wozem do nas zajechali....
My, Kowalczyki, ściągamy pecha na wszystko od kilku już tygodni.

Godzina 4 rano, lewo zasnęłam, Mąż budzi mnie czułym głosikiem. "Aniu musimy się ubrać i wyjść, coś się pali, straż pożarna przyjechała, musimy wyjść". Wierzcie mi, że dawno tak szybko nie podniosłam się z łóżka. Włożyłam zimowy kożuch i dzielnie zaczęłam wychodzić z mieszkania. Dusząca chmura dymu wepchnęła mnie do mieszkania z powrotem  i wiedziałam, że nie dam rady przejść jeśli nie skombinuję sobie jakiejś maseczki. Szalik poszedł w ruch i wierzę, że nawdychałam się tego świństwa mniej. Po drodze na dół próbowaliśmy pomóc strażakowi otworzyć okna na klatce, ale ta nowoczesna technologia przerosła nas wszystkich. Czy nikt już nie produkuje klamek w oknach?

Przed budynkiem czekali już nasi sąsiedzi. Niektórzy, niezbyt mądrze, olali sprawę i zostali w łóżkach. My, dzielni obywatele, wegetowaliśmy w nocy na dworze i staraliśmy się wspomóc strażaków przydatnymi informacjami na temat budynku. Wiecie, że włazu na dach nie da się otworzyć? To wszystko jest tak skonstruowane, że on opada ewentualnemu wychodzącemu na głowę.

Przyjechało w końcu pogotowie energetyczne, które dzielnie odłączyło prąd. Po 5 minutach panowie sobie odjechali, a my odebraliśmy protokół z zakazem używania prądu do czasu naprawy. Zadzwoniliśmy jeszcze do działu technicznego administracji. O dziwo pan odebrał mimo 5:30 na zegarku. Był oburzony, bo "przecież po zalaniu byli elektrycy i wszystko sprawdzili, to niemożliwe, że się pali". Możliwe, czy niemożliwe, pan się wziął do roboty i miał być u nas za pół godziny. Rekordy inteligencji pobił w momencie, gdy próbował do sąsiadów pod 5tkę, gdzie był protokół do odebrania, dodzwonić się dzwonkiem. "Nie wiem, czy pan wie, ale jak nie ma prądu, to dzwonki nie działają" ;P Pan zgarnął nagrodę miesiąca.



Spaliła się rozdzielnia prądu na całą klatkę. Trzeba ją zbudować od zera. Efekt jest taki, że nie mamy prądu i przez kilka dni sytuacja się nie zmieni. A u nas oczywiście wszystko na prąd. Nawet ciepłej herbaty nie ma szans wypić. Działalność gotowalniczą muszę na razie zawiesić, ale przecież są posiłki nie tylko na gorąco bądź z gorąca. Na wieczór wspaniała kolacja z chleba wiejskiego, plastrów schabu pieczonego, ogórka i (obowiązkowo) majonezu. Do tego miła atmosfera - jakieś 15 świeczek i mroźna cisza przerywana echem każdego skrobnięcia. Szczęśliwie my Kowalczyki do zbyt milczących nie należymy i gadaliśmy do północy. Chcieliśmy pograć w Monopoly, więc wybraliśmy się na wycieczkę w celu zakupienia. Cholerstwo kosztuje ponad 100zł. Plan został porzucony i musieliśmy zadowolić się swoim towarzystwem.

Przerobiliśmy już chyba wszystkie możliwe awarie. Od września. Łącznie z odpadającą umywalką prosto na stopy. Mamy ogromne doświadczenie. Być może założymy firmę testującą nowe mieszkania. "Nie daj się zaskoczyć awariom. Zadzwoń do nas! Weźmiemy je na klatę za Ciebie!"

wtorek, 20 kwietnia 2010

Katastrof ciąg dalszy

Zażeraliśmy się schabikiem i naleśnikami, więc nie o jedzeniu dzisiaj.

Lekko spóźniona rano wykonywałam poranną toaletę i nagłe dotarło do mnie, że woda w WC "za Chiny" nie chce się spuścić. "Co znowu?" sobie pomyślałam. Jeszcze tego nam brakowało, żeby rozwalali ściany w łazience, bo pewnie tym razem tam coś się zepsuło. Szczęśliwie nasz pech akurat tym razem sięgnął sąsiadów po przekątnej piętro niżej. Przy ich zaworze coś się zrobiło i zalało potężnym strumieniem całą klatkę w dół, aż do garażu. Mąż mój mówił mi, że gdy wychodził do pracy poziom wody sięgał mu do połowy buta!! Jest noc już, a w garażu wciąż jest mokro.

Nasz pech teraz dopieszcza nie tylko wszystkich w klatce - po schodach musimy chodzić po ciemku. Dosięgnął wszystkich trzech klatek wymuszając wyłączenie prądu w całym podziemnym garażu. Sorry sąsiedzi - my tu byliśmy pierwsi ;P

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Schab do kanapek, Naleśniki z bananową nutą na obiad

Powiem szczerze, chociaż na pewno wielu z Was mnie za to zlinczuje, że jestem już trochę zmęczona tą żałobą narodową. Zawsze uważałam się za wielką patriotkę, wiecznie stającą w obronie narodu i utożsamiającą się z nim. Jednak nie umiem zrozumieć tego co się dzieje po tragicznej śmierci naszego Prezydenta. Każdego dnia mój Mąż włącza teleexpres, a potem wiadomości i im bliżej końca, jego mina jest coraz bardziej zdegustowana. Dam sobie rękę uciąć, że przez ten cały tydzień nie było ani jednej wiadomości dotyczącej czegoś innego niż żałoba, śmierć i pogrzeb. Przez cały tydzień usłyszeliśmy tylko jedną wiadomość ze "świata", a mianowicie, że wybuchł wulkan. Ale jestem quite sure, że nie dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby nie fakt, iż przez to ważne osobistości ze świata nie mogły dotrzeć do nas na pogrzeb. Zastanawiam się teraz, czy naprawdę świat się zatrzymał na czas żałoby? Czy naprawdę nic się nie dzieje? Czy w tym czasie nie wyszło na jaw jakieś wielkie oszustwo, nie okradziono banku z całych zapasów, nikt nie dostał jakiejś prestiżowej nagrody??
Zgadzam się z faktem, że była to ogromna tragedia dla narodu, ale czas płynie nieubłaganie i nie możemy się zatrzymać i wiecznie rozpamiętywać umarłych. Tyle nam się wbija do głów, gdy tracimy kogoś bliskiego, że mamy prawo do bólu i cierpienia, ale mimo wszystko powinniśmy żyć dalej. Dlaczego więc poza tym, że pamiętamy, że wspominamy i wychwalamy i cierpimy, życie codziennie nie może się toczyć swoim torem i tempem? Gdy wychodzi się do miasta, widać flagi, w niektórych miejscach widać znicze, co od razu pokazuje, że pamiętamy i łączymy się w bólu. Ale poza tym wszystko inne działa normalnie. Urzędy pracują w tych samych godzinach i z tak samo ciągnącymi się kolejkami. W sklepach można dostać świeży chleb i masło. Zajęcia na uczelniach odbywają się tak samo, a kolokwia i tak trzeba zaliczyć. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego do jasnej anielki (!), gdy się włączy telewizor wszystko jest do góry nogami? Dlaczego poza audycjami żałobnymi, program nie może biec normalnie? Cały tydzień czekałam na film, który dawno temu widziałam i bardzo bardzo mi się podobał, ale oczywiście został zastąpiony przez kolejne przydługie rozmowy jakichś tam polityków na temat tego czy pogrzeb był piękny czy nie, a czy żałoba nie była czasem zbyt teatralna. Powiem Wam coś, w TV była teatralna aż nadto!!
I jeszcze ten hałas dokoła pogrzebu na Wawelu!! Zadaję pytanie i rzucam w przestrzeń... Czy teraz każdego prezydenta będziemy chować na Wawelu?
Jak widzicie trochę się poddenerwowałam. Bo ja po prostu uważam, że żałobę nosi się w sercu.

Ja na przykład dzisiaj poza tym, że włączyliśmy na chwilę na pogrzeb, uroniłam łezkę i poczułam, że jednak gdzieś tam boli, spędziłam przemiły dzień z Mężem. Wspólne wstawanie, sprzątanie, posiłki, czytanie, to jest to co w weekendach lubię najbardziej.

Adam zapragnął na obiad naleśników. Mąż każe - żona musi ;P W kuchni czekał na mnie już przygotowany mikser, miska, patelnie. Nic tylko robić. Szklanka mleka, wody, trzy jajka i odrobina soli. Sól być musi do smaku, inaczej naleśniki są mdłe i nic poza tym. Wszystko wymieszać i wtedy dopiero dodać 1,5 szklanki maki. Dzisiaj eksperymentowałam z krupczatką i zwykłą pszenną, ale moim zdaniem najlepsze wychodzą tylko z pszennej. No i zabieramy się do smażenia. Nie lubię długo stać, więc smażę na dwie patelnie. Do naleśników najlepsza jest ta ikeowa, bo nie muszę używać tłuszczu.
W trakcie smażenia trzeba przygotować jakąś wkładkę. Tym razem twarożek, który zwykle robiłam urozmaiciłam. 350g twarogu półtłustego rozdziobałam widelcem. Koniecznie widelcem, a nie jakimś mikserem, czy blenderem. Do sernika może być gładka mazia, ale w naleśniku trzeba czuć co się je. Dodałam cukier wanilinowy, łyżkę miodu, śmietanę, dwa banany i kilka kropel cytryny. Uczciwie mogę przyznać, że był to najlepszy twarożek, jaki jadłam do tej pory. Posmak bananów był taki delikatny i odświeżający...
Anyway... trzeba zawinąć naleśniki z serkiem, można jeszcze polać śmietaną. My robimy sami już na swoich talerzach. Każdy rządzi swoim.
Pamiętajcie, że do naleśników świetnie się nadaje konfitura figowa. Nie dżem, ale konfitura. Z doświadczenia wiem, że im droższa, tym lepsza. Ale i to nie jest regułą. Przy kupowaniu zawsze patrzcie czy ma dużo pestek. Dużo pestek równa się dużo owoców, a nie tylko żelatyna.


NALEŚNIKI:
1 szklanka mleka
1 szklanka wody
3 świeże jajka
sól
1,5 szklanki mąki pszennej

Dodatkowo:
patelnia
kilka kropel oleju lub słonina na widelcu 

NADZIENIE:
1 kostka twarogu półtłustego
1 łyżeczka cukru wanilinowego
1 łyżka miodu rzepakowego
1 łyżka śmietany 18%
2 banany
kilka kropel soku z cytryny

Dodatkowo:
miska
widelec
blender

Opowiem Wam o pewnym pechu, który się nas wytrwale trzyma. Tydzień temu zepsuł nam się samochód. Dość poważnie, więc zalega w naprawie w Wałczu. Adamowi spalił się laptop - nie do naprawienia. Został nam tylko mój mini, ale co za tym idzie, nie ma stacji dysków. Zakupiliśmy więc, nie dalej jak trzy dni temu, zewnętrzny napęd, ale nie działał - usterka fabryczna wymieniony. Tuż przed Świętami w Wlk. Piątek rano zapukał do nas sąsiad wspaniały i oświecił nas, iż prawdopodobnie od kilku godzin zalewamy wszystkich w dół... aż do garażu. Gdzieś w ścianie, po przeróbkach, które nasza pani zleciła majstrom, się poluzowało i tak sobie ciekło i ciekło i ciekło. Wielki Piątek, babki, mazurki i keksy musiałam poczynić zatem bez wody. W końcu żyjemy w cywilizowanym świecie i nie ma opcji, aby się ktoś ruszył i naprawił tak poważną awarię dwa dni przed Świętami. Szczęśliwie sąsiad pozwolił nam pomyć się i naczynia w swoim mieszkaniu i jakoś daliśmy radę. Gdybyśmy jednak nie wyjeżdżali do Giżycka następnego dnia, byłaby to istna katastrofa, bo jak to Święta bez wody! Lista jest o wiele bardziej pokaźna, ale dążę do tego, co przydarzyło się nam rano. I tutaj najlepiej będzie jeśli wstawię fragment maila mojego Męża do sióstr, bo chyba nikt lepiej tego nie opisze:

"Dziś jest niedziela, dzień wytchnienia i spokoju. Zaczęło się od porannych ćwiczeń, potem przygotowywałem śniadanie. Robiłem sobie kawę mistrzów - 3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej, 2 łyżeczki dobrej jakości prawdziwego kakao + łyżka stołowa miodu, wrzątek i ciepłe mleko - all zusamen palce lizać. I ten właśnie wrzątek był kłopotem - zalałem przy okazji litrowy szklany dzbanek herbaty dla Ani do  śniadania i w tym momencie nastąpiła eksplozja. Nie wiem czy widzieliście kiedyś programy na discovery, jak pokazują wszystko w zwolnionym tempie - ja miałem właśnie taką wizję - widzę pękający, eksplodujący dzbanek, szkło i wrzątek lecące prosto na moją klatę i stopy osłonięte jedynie gumowymi klapkami za 9zl. Wybijam się z pięt i wykonując powietrzną ewolucję, po której Neo z Matrixa by powiedział: "ale jak to ?", ostatecznie unikam zagrożenia. Ha! A to Ci poranek! Kiedy już twardo wylądowałem, stwierdziłem, że to jednak nieprawda, ze już wszystko sie rozwaliło, tak więc ze spokojem godnym polującego lamparta włączyłem TV i oczekiwałem na rozwój wydarzeń. Póki co TV nie eksplodował i mogliśmy zjeść spokojnie śniadanie. Zaraz planuję odkurzać, więc jak nie będzie z nami kontaktu, tzn że odkurzacz wytworzył megazajebistą czarną dziurę i wessał w pizdu pół Gdańska razem z nami"

Z góry przepraszam ze pewnie niecenzuralne zdanie. Gdybym je przerobiła, nie byłoby efektu. Chciałam jeszcze dodać, że jeśli myślicie, że pod Smoleńskiem samolot rozbił się "bo Ruscy, czy Tusk". Jeśli znów chcecie śpiewać chwalebne pieśni pod adresem prezydenta Islandii, który uruchomił wulkan i ocalił cały świat przed nalotem Putina na Wawel z elitą każdego kraju.... Wierzcie mi, wasze teorie są błędne, to po prostu nasze fatum dosięga wszystkich.

Tymczasem polecam gorąco spróbować schabiku pieczonego. Nic prostszego, a na kanapeczkę doskonale się nadaje. Kawał schabu bez kości, trochę posolonego i popieprzonego wkładam do rękawa do pieczenia, dolewam trochę wody i wkładam do piekarnika. 120-150°C powinno być okej. Rękaw zwykle nakłuwam szpilką kilkakrotnie, bo dawno temu zdarzało mi się, że pękał w piekarniku. Dwie godzinki i schabik gotowy. Wierzcie mi! Jest pyszny pyszniasty, a w domu wciąż unosi się ten zapach. Pamiętajcie tylko, że solimy w ostatniej chwili, bo sól wyciąga z mięsa soki. A mięsko nie może być suche.


SCHAB PIECZONY:
1 kg schaby bez kości
sól, pieprz

Dodatkowo:
rękaw do pieczenia
piekarnik 120-150°C

sobota, 17 kwietnia 2010

Gdy wchodzę do biura USS zwykle targają mną zupełnie sprzeczne emocje w zupełnie niedużym odstępie czasu. Pierw w głowie ciśnie się seria niecenzuralnych komentarzy z powodu ogromnego nieładu. Nie uporaliśmy się z nim jeszcze dokładnie po zalaniu, a w efekcie wymiany wykładziny. Potem schodzą się ludzie, zaczynamy zebranie i jeśli tylko jest pomyślny dzień, dyskusja konstruktywna i wszystkie zaległe sprawy są załatwione, uśmiecham się od ucha do ucha i czerpię radość na kilka następnych dni. Ładuję baterie.

Sącząc piwo, rozmawiając o wiele swobodniej niż mogę sobie przypomnieć, dopinaliśmy Medykalia na kilka przedostatnich guzików. Obejmując rządy, ustanowiłam żelazną zasadę "żadnego alkoholu w biurze". Bardzo rzadko, ale jednak czasem łamiemy ten zakaz. Jeden drink, jedno piwo odblokowuje nasze umysły po ciężkim tygodniu uczelnianych walk.

Jeszcze nie miałam tak ciężkiego roku w kwestiach organizacyjnych. Mam okrutne wrażenie, że nie mam już siły przebicia i na nic się zdają moje "nauki" i prośby. Dzisiaj wdarł się do USSu letni wietrzyk, aż przyjemnie patrzyło się na pracę owocną. Medykalia dały nam  tym roku popalić. I pewnie jeszcze dadzą w kość jeszcze bardziej. Począwszy od problemów finansowych, w które wpadliśmy dzięki wspaniałej niesłowności oraz niekompetencji pracowników wspaniałego WBK, kończąc na prawnikach dzięki którym umowy stoją. Wierzcie mi - to jest temat rzeka, ale tak się składa, że zza kulis nie mogę aż tak bardzo wyściubiać nosa.

Lodówka wygląda dość mizernie. Jakieś zakupy na jutro trzeba zaplanować. A od jakiegoś tygodnia marzy mi się karkóweczka, albo schabik... taki pieczony... na chlebek. Jami! Tak więc wyzwanie na jutro. Poza praniem oczywiście. Stworzyć schabik. I nakarmić męża. No! Dzisiaj, ale o bardziej ludzkich godzinach, zdam relacje.

piątek, 16 kwietnia 2010

Spaghetti pseudo-bolognese

PRZEKOPIOWANE - 14 kwietnia 2010
Trzynasty zazwyczaj jest jednym z przyjemniejszych dni miesiąca. Nie tylko dlatego, że 13go wzięliśmy ślub. To jest po prostu zawsze szczęśliwy dzień. Akurat dzisiaj mogłoby być lepiej... Znowu się przestawiłam z porami snu i spałam do 12tej. Trochę się stresowałam dzisiejszą wizytą u lekarza i długo nie mogłam zasnąć. Nie lubię wstawać tak późno, bo mam wrażenie, że zmarnowałam kupę czasu, ale wieczorem okazuje się, że znowu nie mogę spać, więc nadrabiam wszelkie możliwe zaległości.

U pani doktor postawiona diagnoza. Mikrogroczulaki podobno sieją spustoszenie w mojej głowie, toteż skutki naprawdę nie trudno zauważyć. Gdyby spojrzał ktoś na moje zdjęcie sprzed roku chociażby i porównał z dzisiejszym, wierzcie mi, że nikt nie uwierzyłby w to, iż wyznaję zasadę jedzenia wszystkiego ale z umiarem. Najgorsze jest to, że widoczne są już dość wyraźnie skutki ze strony androgenów. Najlepsze natomiast, że być może jedna tabletka na tydzień załatwi sprawę i przywróci mój organizm do normy. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo tęsknię do moich sukienek i w ogóle do ukochanego stylu seksi/elegancja. Oczywiście niezbyt sztywnego?

Dzisiaj nakarmić trzeba było głodnych mężczyzn trzech. Nie tylko mojego męża, dla którego każdą potrawę przyrządzam z największą uwagą i pasją. Przyszedł też osamotniony sąsiad, bo okazało się, że chora kobieta jeszcze leży w łóżku i nie może wrócić do Gdańska przez jakiś czas. A że tak po sąsiedzku wszyscy się wspieramy na najróżniejsze sposoby, sąsiad dzisiaj zawitał na obiadokolacji. Porzucony przez żonę przyjaciel nasz, chociaż pracował prawie do 22giej, też przyjechał, aby zjeść co nieco.

Zakupy były szybkie na tyle, że nawet za parking nie musieliśmy zapłacić. Mięso mielone z łopatki (0,7 kg), tyle samo pieczarek, kilka cebul, żółty ser, całe pomidory bez skórki w puszce i makaron spaghetti. Ostatnio najbardziej lubimy ten firmy PrimoGusto i to się zbyt szybko raczej nie zmieni.
Na patelnię trzeba wrzucić mięso, aby się trochę podsmażyło, ale nie wysuszyło. Gotowe przełożyć do większego garnka. Podsmażyć znowu na patelni pokrojone w plastry pieczarki, a potem posiekaną w kosteczkę cebulę. To wszystko razem wymieszać w tym garnku, gdzie jest mięso. Ustawić na niewielki ogień i dodać trzy puszki pomidorów, wcześniej byle jak pokrojonych. Mam niewielkie zboczenie w kuchni, nie lubię regularnych kształtów, dbale pokrojonych kosteczek, od linijki posiekanych warzyw. Mam wrażenie, że takie gorzej smakują, a tylko te byle jak niosą ze sobą prawdziwy smak potrawy. W kuchni lubię zgniatanie, rozrywanie, szarpanie, siekanie jak popadnie.

To co w garnku trzeba doprawić do smaku. Trochę soli, pieprzu, może Vegeta. Koniecznie kilka listków świeżej bazylii. U nas coraz częściej mamy taką w doniczce na stanie kuchni. Czasem trzeba podlać, ale prawda jest taka, że to jest jedyny kwiat doniczkowy, którego jesteśmy w stanie nie ususzyć.
Do sosu ja dodaję jeszcze trochę śmietanki takiej do zup i sosów. Najbardziej lubię łaciatą 18%, ale każda inna byłaby dobra. Na koniec gotujemy makaron i dodajemy do sosu. Makaronu nigdy nie gotuję tak o sobie po prostu. Do wody zawsze dodaję trochę soli i kostkę knorr bulion z oliwy z oliwek. Raz spróbowałam tak ugotowanego przez eks współlokatorkę i już nigdy nie robię inaczej. Spaghetti podaję w miskach ze startym serem, aby każdy mógł sobie swobodnie wymieszać swoją porcję. Osobiście uważam, że im więcej sera w spaghetti, tym potrawa jest lepsza. Ma delikatniejszy smak, niż ten z samego sosu pomidorowego. Zresztą ja ser mogłabym dodawać do większości makaronowych potraw.

SOS DO SPAGHETTI:
700g mięsa mielonego z łopatki
700g pieczarek
5 dużych cebul
3 puszki całych pomidorów bez skórki
świeża bazylia
sól, pieprz

Dodatkowo:
500g makaronu spaghetti
żółty ser starty

Największym komplementem dla mnie jest odgłos mlaskania, uderzania łyżką o talerz oraz widok rozkoszy na twarzach, gdy smak rozpływa się po całych ustach. I chociaż uwielbiam w kuchni pichcić najróżniejsze rzeczy, to jednak to wszystko sprawia, że przyjemność z gotowania jest o klasę większa. Co jutro na obiad, jeszcze nie wiem. Wiem, że teraz jest czas, aby rozpłynąć się w ramionach męża i zasnąć spokojnie.

Zapiekanka z młodych ziemniaczków - szybko i smacznie

PRZEKOPIOWANE - 13 kwietnia 2010

Od dnia ślubu każdego dnia tworzę coś nowego w kuchni. Małżeństwo nie jest aż tak sielankowe, jak mówią ludzie. Oczywiście wszystkie wspólnie spędzone chwile są nieocenione, bliskie, wspaniałe i takie NASZE. Ale czas, kiedy to można było powiedzieć sobie wszystko co ślina na język przyniesie i potem o tym zapomnieć minął. Zaczynasz o wiele więcej myśleć o tym czy Twoje słowa czasem kogoś nie zranią. I w tym właśnie sens - nagle nie myślisz tylko o sobie. A im więcej czasu mija, tym bardziej przestajesz się nad tym zastanawiać, robisz to automatycznie i życie staje się prostsze. I przychodzi moment, że kobieta chce być najwspanialszą żoną pod słońcem. Nie tylko kochającą, wyrozumiałą, pomocną i aktywną w sypialni. Zaczyna Ci zależeć na tym, aby wspólnie spędzane posiłki do końca życia były jedną z milszych chwil każdego dnia. Zresztą która z nas nie lubi być obsypywana komplementami podczas posiłku?

Ostatnie dni były dość smutne dla całej Polski. Nawet ja odczułam stratę bardzo osobiście. Jak na złość wiele innych rzeczy wali się nam na głowy. Wszystko pod górkę. W chwili, kiedy świat jest szary, nie ma nic przyjemniejszego niż kęs czegoś naprawdę pysznego. Kęs, który wstrzyma świat na kilka sekund i pozwoli rozkoszować się smakiem. Nie ma nic wspanialszego niż rozpoznanie każdej nutki smaku i poczuć jaki wspólnie dają efekt.

Zdarzają się takie dni, że nie wiem, na co mam ochotę. Te dni są najgorsze, bo bardzo wyraźnie pokazują, jaka potrafię być niezdecydowana... w sprawach dla mnie istotnych ;P Zabieram wtedy tyłek na zakupy i pomysł na obiad przychodzi mi do głowy w trakcie. Tym razem prosty wybór, nic szczególnego. Ziemniaki Potatki, pieczarki, cycek z kurczaka.
Potatki uwielbiam, bo nawet zimą mam w kuchni namiastkę młodych ziemniaczków. Najbardziej lubię je po prostu ugotować bez obierania i podać z masełkiem i koperkiem. Masło zawsze wybieram starannie, mam swoich kilka ulubionych. Najważniejsze jest jednak, aby miało 82% tłuszczu i nie było miksem tłuszczów zwierzęcych i roślinnych. (Oto na ile przydała mi się biochemia...)

Tym razem Potatki wyszorowałam, pokroiłam na najróżniejszych rozmiarów talarki, obtoczyłam trochę w soli i Vegecie. Wrzuciłam je do brytfanki wysmarowanej masłem i wstawiłam do piekarnika. Na trochę. W tym czasie pokroiłam pierś na różnych rozmiarów kawałki, trochę soli, pieprzu i podsmażyłam na patelni. Ale tak, aby mięso nie zrobiło się zbyt suche. Pieczarki pociachane też najróżniej jak się da podsmażyłam na masełku. Pieczarki i cycka dorzuciłam do ziemniaczków i przykryłam startym serem. Chwila moment, aż się zapiecze i można jeść.

ZAPIEKANKA:
1 paczka ziemniaków POTATKI
700g pieczarek
dwie piersi kurczaka
sól, pieprz
żółty ser tarty

Dodatkowo;
masło
naczynie żaroodporne
piekarnik 150°C

Przy jedzeniu zawsze muszę uważać na język, bo bardzo łatwo się poparzyć. Jestem zachłanna i strasznie ciekawska. Gdy jem taką zapiekankę, zwykle zaczynam od każdego składnika osobno. Ziemniaczki chyba tym razem zrobiłam odrobinę za słone. Mięso było mięciutkie i soczyste, aż rozpływało się w ustach. Pieczarki sprężyste, odświeżające smak zapiekanki, a ser... Ach, zapiekany ser jest po prostu boski! Poznając potrawę rozłożoną na "czynniki pierwsze" zapisuję sobie głęboko w pamięci poszczególne smaki, a przede wszystkim co skopałam i muszę poprawić następnym razem. Nie tylko w kuchni staram się dążyć do perfekcji.
Następny kęs poświęcony jest zwykle wszystkim składnikom na raz. Od męża nauczyłam się pięknego sformułowania "fuzja smaków". Idealnie opisuje odczucia w czasie tego kęsa. To niesamowite, jak wcześniejsze smaczki nagle zlewają się ze sobą i dają coś zupełnie innego.

Taka zapiekanka na pewno nie byłaby zbyt lubiana przez panie dbające o dietę, czy figurę. Ja jednak wychodzę z założenia, że w odpowiednich ilościach człowiek może sobie pozwolić nawet na taką bombę kaloryczną. Należy zachować umiar i życie wcale nie jest takie straszne. Ma się na dodatek wrażenie, że kontrola nad naszym życiem wciąż należy do nas i nie trzeba przyporządkować się specjalnej diecie stosowanej przez 16% społeczeństwa. Polecałabym jednak zaraz po zapiekance zjeść plasterek ogórka, może kilka liści sałaty, kiszonej kapusty... Ogólnie nie zapominajmy o tym, że surowe warzywa są najlepszą "szczotką do czyszczenia przewodu pokarmowego".

Kurczak w cieście czyli prawdziwie domowy obiad inny niż schabowy

Na razie testuję, ale tutaj podoba mi się bardziej. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że sama sobie "zarządziłam" jaki chcę mieć szablon. Tworząc poprzedniego bloga kilka nocy szukałam szablonu, a i tak nic nie znalazłam. Projektanci nie lubią chyba robić takich z jedzeniowym motywem przewodnim. A ja tak bardzo chciałam mieć taką golonkę na swoim...

Leżąc odrobinę schorowana, przeczytałam kawałek twórczości Nikoli i nie dość, że zainteresowało mnie to, co pisze i jak pisze, to zainteresował mnie jeszcze serwis na którym ona ma swojego bloga... I widzicie - mam golonkę!!!

Wracając na chwilę jeszcze do Nikoli, zauważyłam ją w zupełnie innym świetle. Co zresztą sprawiło mi ogromną przyjemność. Często się zastanawiam jacy prywatnie są ludzie, których poznaję na stopie zawodowej. Czasem sobie to wyobrażam, obserwując drobne gesty i zachowania. Jej blog sprawił, że poznałam ją choć odrobinę lepiej. Zakładam również, że jak tylko przyjdą wakacje i będę mogła pozwolić sobie na eksperymenty, wypróbuję kilka z jej przepisów. A jak na razie gotując szukam inspiracji w głowie i tradycyjnie robię WSZYSTKO po swojemu.

Zauważyłam jeszcze, że co człowiek, co blog, to inny sposób przedstawiania kulinarnych osiągnięć. Niektórzy mają przepisy bardzo uporządkowane. Określone ilości składników i przy okazji przepisu widać wyraźnie, że teraz jest przepis. Ja jestem w kuchni chyba zbyt nieprzewidywalna i tak samo piszę o swoich dokonaniach. Czytając z pewnością zauważycie, że mam w głowie 1000 myśli na minutę. A już na 100 % dowiecie się, jak to jest gotować na oko, na smak, na próbę.

I tak dzisiaj na przykład nie będę się wysilać i zrobię tzw. odgrzewanie z dodaniem czegoś nowego. W planie kotlety z piersi kurczaka w cieście. Ciasto tym razem zrobiłam mieszając jajka z (uwaga!) mąką krupczatką na półgęstą masę. Dodałam przyprawy oczywiście, ale w mojej kuchni z działu przypraw istnieją praktycznie tylko sól i pieprz... no i czasem Vegeta. Mam takie wrażenie, że przyprawy zmieniają smak potraw, a w szczególności mięsa. My, Kowalczyki, jesteśmy z tych rodów, dla których najlepszym słodyczem jest kiełbasa.

No więc... kotlety obtoczone w cieście wrzucamy na patelnię, smażymy z obu stron i już. Do tego ugotować ziemniaczki Potatki, które po raz kolejny polecam. Podać z masełkiem. I jeszcze ogóreczki i rydze marynowane. O! to było na tapecie wczoraj. A dzisiaj do kotletów i ziemniaczków podsmażę pieczarki na masełku i już będzie super.
Widzicie dzisiaj się nie przemęczam ;P

KOTLETY Z PIERSI KURCZAKA W CIEŚCIE:
2 piersi kurczaka
3 świeże jaja
mąka krupczatka "na oko"
sól, pieprz

Dodatkowo:
patelnia
olej
ziemniaki Potatki - pół paczki
masło
rydze marynowane